nerveTO NIE JEST GRA
Mało kto pamięta dziś w Polsce o „Niebieskim Wielorybie” – i słusznie. Sępy medialne odleciały, niekompetentne osoby publiczne przestały wprowadzać ludzi w błąd, więc idiotyczna moda szybko zaczęła wygasać i odpowiednie służby mogły zająć się zwalczaniem problemu. Niestety, to nie pierwsza i nie ostatnia taka aberracja, bo podobne wariactwa wpadają ludziom do głowy co jakiś czas. Zmieniają się tylko środki. W bieżący kontekst doskonale wstrzelił się film „Nerve”, podsycając społeczną panikę.

To media rozdmuchały patologię „Niebieskiego Wieloryba”. Wykreowały obraz jakiegoś powszechnego zjawiska społecznego, choć w istocie – na szczęście – była to moda raczej marginalna, niechlubny ewenement, anomalia. Nie wiem, czy piszący o tym idiotyzmie dziennikarze zdawali sobie sprawę, że poprzez (prze)nazwanie i kolektywne gromkie trąbienie o „Niebieskim Wielorybie”, w dużej mierze właśnie oni poniekąd odpowiedzialni byli za powołanie tegoż durnego fenomenu do życia w zbiorowej świadomości. Wyolbrzymianie statystyk popularności i odmienianie dziwnej nazwy przez wszelkie przypadki w prasie i innych źródłach mających czelność określać się mianem mediów informacyjnych – to wszystko nie było w zasadzie przestrzeganiem przed, lecz wilczą przysługą, darmową reklamą dla ogłupiającej mini-mody.Dziś, z perspektywy czasu, można pozwolić sobie na jakiś komentarz, zastanowić się nad przyczynami narodzin tego typu dziwactw. I można spróbować je zrozumieć, poszukać wyjaśnień, bez wszechobecnych newsów stosujących poetykę szoku i mieszających porządki. Pół roku temu, kiedy o sprawie było głośno, tylko parę osób zwróciło uwagę na bezmyślnie powielane, krzywdzące uproszczenia, w których do jednego worka wrzucano np. „Niebieskiego Wieloryba” oraz gry komputerowe, media społecznościowe itd. Chciano znaleźć kozła ofiarnego, to znaleziono, nawet kilka. Bo przecież łatwiej jest zwalić winę na cokolwiek, niż choć chwilkę zastanowić się nad samym zjawiskiem.

nerveNa tak zbudowany grunt, w atmosferze siania paniki, trafił „Nerve” w chwili premiery filmu na DVD. Wcześniej, w czasie wyświetlania w kinach, błyskawicznie wszedł i wypadł z repertuaru właściwie bez echa. I w sumie mnie to nie dziwi.

Film Henry’ego Joosta i Ariela Schulmana to próba efektownego prześlizgnięcia się po paru modnych tematach współczesności. Są tu i atrakcyjne zabawy formą filmową, polegające na przepracowaniu i zaadaptowaniu estetyki mediów społecznościowych, i nawiązania do idiotycznych zabaw w stylu wspomnianego „Niebieskiego Wieloryba”, i cała masa innych „nośnych” akcentów. To zrozumiałe, że twórcy chcieli uszczknąć kawałek tortu, póki ten jeszcze się nie zepsuł i, o dziwo, nie został wciąż całkowicie zjedzony przez innych. Kino świadomie bazujące na bieżących trendach jest zresztą potrzebne – tym bardziej, kiedy stają się one zarówno tegoż kina tematem, jak i inspiracją dla filmowej formy.

Teoretycznie tak właśnie jest w przypadku „Nerve”, którego oprawa zdaje się odpowiadać tematyce – to zrealizowany z młodzieżową energią film o młodzieży. I, jako taki, mógłby stanowić doskonały komentarz do pewnych aspektów życia określonego pokolenia. Joost i Schulman mają zresztą na koncie kilka wspólnych projektów, które pomogły im wypracować własny styl, tak pod względem estetycznym, jak i tematycznym. Kręcąc razem trzecią i czwartą część „Paranormal Activity” oraz filmową wersję dokumentu „Catfish” nauczyli się zabaw obrazem, ale i budowania dramaturgii opowiadanej historii. Zwłaszcza przy okazji realizacji rzeczonego filmu dokumentalnego, dali się też poznać jako spostrzegawczy obserwatorzy życia młodych ludzi w świecie głęboko zmediatyzowanym i usieciowionym. Ewidentnie więc „Nerve” stanowi naturalną konsekwencję podążania obraną przez twórców ścieżką, jest swoistym następstwem ich dotychczasowych wyborów artystycznych.

W praktyce jednak najnowszy film Joosta i Schulmana okazuje się efekciarską, acz płytką przypowiastką o tym, jaki to świat aplikacji i nowych mediów jest niebezpieczny, a młodzież głupia i żądna poklasku. Nie byłoby w tej krytyce nic złego, gdyby twórcy zdecydowali się skupić na jakichś pojedynczych problemach i rzetelnie je naświetlić, np. budując thriller o tragedii będącej następstwem uzależnienia od „lajków”, albo komedię/dramat/komediodramat o „problemach pierwszego świata” millenialsów. Zamiast tego, postanowili oni jednak sięgnąć po tak koszmarnie przerysowany scenariusz, że aż przykro ogląda się liczne fajne pomysły w nim utopione.

Historia skupia się na Vee (w tej roli Emma Roberts), młodej dziewczynie znużonej życiem w cieniu swojej popularnej przyjaciółki Sydney (Emily Meade). Szansy na zmianę upatruje w tytułowej tajemniczej „grze”, w której postanawia wziąć udział, polegającej na realizowaniu w prawdziwym świecie serii podsyłanych zadań, dokumentowaniu całego przebiegu i udostępnianiu materiałów on-line, do wglądu anonimowej społeczności skupionej wokół tejże „gry”. Podczas wykonywania pierwszego polecenia dziewczyna poznaje Iana (Dave Franco), z którym razem szybko zyskują zainteresowanie wśród widzów i pną się w rankingach „Nerve”. Z czasem jednak kolejne misje stają się coraz bardziej niebezpieczne, a środowisko użytkowników – toksyczne.

Trąci miejskimi legendami albo clickbaitowymi nagłówkami o zagrożeniach związanych z wirtualnymi znajomościami? Trąci, i to mocno. Tak mocno, że trudno było mi oglądać ten film bez poczucia zażenowania i irytacji wynikającej z obawy, że wielu naiwnych widzów, zwłaszcza tych z nieufnością podchodzących do Internetu, potraktuje fabułę „Nerve” jako odbicie współczesnej rzeczywistości. Co gorsza, podobną paranoję stymulować mogą niektóre wypowiedzi autorów czy aktorów zaangażowanych w projekt, chcących chyba uzasadnić, jaki to ich film jest ważny i potrzebny.

Abstrahując od potencjalnej szkodliwości „Nerve”, tudzież domniemanego cynizmu jego twórców, trzeba przyznać, że ogląda się go w zasadzie z przyjemnością. To względnie sprawnie poprowadzona historia, opowiedziana w sposób dynamiczny i atrakcyjny, trzymająca w napięciu i raczej niepozwalająca się znudzić. Półtorej godziny wypełnione akcją i zróżnicowanymi pomysłami, stopniowo podnoszącymi dramaturgię aż do eskalacji w finale. Brakuje w tym wprawdzie jakiejś finezji czy warsztatowej precyzji, ale różne niedostatki przysłonięte zostają choć częściowo ciekawymi zabiegami, miksującymi język filmu z poetyką mediów społecznościowych i innych graficznych interfejsów wszechobecnych w dzisiejszej rzeczywistości. Nie mniej współczesna jest też ścieżka dźwiękowa, zbudowana w dużej mierze na utworach Roba Simonsena, przywodzących głównie skojarzenia z retro feelingiem synthpopu i współczesnym indie w elektronicznych klimatach. Miło słucha się i podczas, i po seansie, ale żeby coś wpadało na dłużej w ucho, to już niekoniecznie.

Aktorsko film prezentuje się co najwyżej przyzwoicie. W obsadzie wskazać można głównie gwiazdki młodego pokolenia, wśród których pojawił się m.in. amerykański raper/aktor Machine Gun Kelly grający jednego z uczestników „Nerve”. Na planie nie zabrakło i uznanej gwiazdy z nieco dłuższym stażem, w postaci Juliette Lewis wcielającej się w Nancy, matkę protagonistki. Jeśli chodzi natomiast o odtwórców głównych ról, to Dave Franco po raz kolejny operuje przede wszystkim swoim chłopięcym wdziękiem śmieszka, zaś Emma Roberts urzeka dziewczęcym urokiem niewiniątka próbującego ową niewinność zatuszować. Swoją drogą, ta ostatnia wydaje się najjaśniejszym punktem filmu, bo pomimo całego efekciarstwa i dość banalnej fabuły „Nerve”, jej postać wypada wiarygodnie i z ciekawością obserwuje się jej rozwój w toku wydarzeń.

Film Joosta i Schulmana kontrastuje mocno z wyrażanymi przy różnych okazjach deklaracjami tego reżyserskiego duetu, zgodnie z którymi panowie świadomi są neutralności Internetu i związanych z nim narzędzi. W „Nerve” daje się wyczuć bowiem żerowanie na lękach współczesnych technofobów, sceptyków negujących wszystko, co związane z młodym pokoleniem i komunikacją zapośredniczoną sieciowo. Kino komentujące dzisiejszą rzeczywistość jest potrzebne, ale dobrze by było, gdyby ów komentarz nie operował poetyką szoku i tanią sensacją, jakże typowymi dla pseudopublicystyki wszelkiej maści. Tabloidyzację kultury zostawmy brukowcom i internetowym pieniaczom, a opiniotwórczą siłę kinematografii fajnie byłoby spożytkować w bardziej wartościowy sposób.

Publikowano także na duzeka.pl

Kamil Jędrasiak