MIRROR, MIRROR ON THE WALL. TELL ME WHAT I’M LOOKING FOR
„Chciałam napisać książkę przedstawiającą nieocenzurowany obraz trudnych i bolesnych lat dojrzewania” – odpowiedziała autorka „Mirror, Mirror” na pytanie o inspiracje stojące za jej powieścią. Właśnie takie obietnice jak ta sprawiły, że pojawienia się debiutu Cary Delevingne wyczekiwałam z pewnym napięciem. Wreszcie medialny autorytet na coś się przyda – myślałam, otwierając książkę znanej modelki i aktorki. Nie były to jednak niestety myśli prorocze.
Żółta okładka „Mirror, Mirror” jest jak znak ostrzegawczy i pośród licznych propozycji rzuca się w księgarniach w oczy jako jedna z pierwszych. Estetycznie łatwo się przy tak wyrazistych wyborach sparzyć, ale nie ma to miejsca w tym przypadku. Obwolutę zdobi wyważona ilość elementów i detali – zaciśnięta w pięść dłoń (w skali szarości) oraz wijące się wstęgami wokół nadgarstka słowa. Nie trudno zauważyć na czym skoncentrowali promocję spece od marketingu. Nazwisko debiutującej pisarki jest zdecydowanie większe i bardziej wyraźne niż tytuł powieści, nie mówiąc już o nazwisku współautorki projektu (Rowan Coleman), które niemal stapia się z „wyszarzoną” ręką. To ostatnie może być jednak efektem niewielkiego tylko wkładu w „Mirror, Mirror” bardziej doświadczonej autorki. Może, bo jaka jest prawda, nie udało mi się ustalić.
Tytułowe Mirror, Mirror to nazwa zespołu złożonego z czwórki zbuntowanych, zmagających się z licznymi problemami nastolatków (Red, Leo, Rose i Naomi). Zespoleni przez zaangażowanego nauczyciela muzyki członkowie kapeli, dzięki wspólnemu graniu, biorą drugi oddech i rewidują życiowe cele. W jednej chwili są samotni i nierozumiani, a w drugiej stają się przyjaciółmi rozrywanymi przez grupkę fanów oraz zazdrosnych rówieśników. Powoli radzą sobie z własnymi traumami, otwierają się na ludzi i wspierają siebie nawzajem. Wygląda na to, że szkolny projekt w tym przypadku może być czymś więcej – tak jeżeli chodzi o życie prywatne bohaterów, jak i ich kariery w przyszłości. Bańka marzeń pęka jednak w chwili, gdy znika Naomi. Dziewczynie niby zdarzało się to wcześniej, ale to było przed Mirror, Mirror. Przyjaciele nie chcą uwierzyć, że to kolejna próba zwrócenia na siebie uwagi. Kilka tygodni później okazuje się, iż mieli rację. Naomi z groźnymi dla życia obrażeniami zostaje wyłowiona z Tamizy. Pogrążona w śpiączce nie może odpowiadać na pytania, o to gdzie była i co się stało. Wkrótce Red oraz siostra Naomi trafiają na pierwsze tropy. Sprawa ma okazać się dużo bardziej skomplikowana, niż którakolwiek z nich by podejrzewała.
Książka Cary Delevingne, jak łatwo zorientować się po opisie, wbrew moim oczekiwaniom nie okazała się obyczajówką o prawdziwych problemach młodzieży. Tak serio, to w ogóle nie okazała się powieścią o tym, z czym mierzą się nastolatkowie. Zamiast pocieszenia i wsparcia dla walczących z hormonami młodzików, czytelnicy otrzymali średnich lotów thriller. Wprawdzie sam pomysł na tę historię w wymiarze mrocznej powieści gatunkowej wydaje się całkiem ciekawy, jednak konstrukcja „Mirror, Mirror” pozostawia sporo do życzenia. Z jednej strony z powodu kiepsko rozłożonych akcentów (autorka skacze z zagadki Naomi na prywatne problemy bohaterów, porzucając wątki i zupełnie niektórych nie rozwijając), z drugiej z powodu nieprzemyślanego tempa opowieści. Akcja raz pędzi na łeb na szyję, by za chwilę wlec się zarówno w rozumieniu postępu fabuły, jak i w rozumieniu emocjonalnym. Szkoda też, że Delevingne nie wykorzystała możliwości wybranego przez siebie gatunku i nie zaangażowała w rozwiązywanie zagadki czytelników (przy czym nie oznacza, to że trudno wpaść na to, co stało się z Naomi – finał wpisuje się bowiem w najbardziej podstawowe rozwiązania thrillerów). Odbiorca przyswaja po prostu kolejne poszlaki lub wnioski bohaterów, nie ma tu miejsca na samodzielne myślenie.
Od radości do rozpaczy w ciągu ułamka sekundy. Znowu widzę jej twarz i zastanawiam się, jak to możliwe odzyskać kogoś i stracić w tej samej chwili.
Fakt, że „Mirror, Mirror” jest thrillerem nie przekreślałby jeszcze realizacji jego społecznej misji. Problem zaczyna się jednak w chwili, gdy uświadomimy sobie, jakie to sprawy Delevingne uznała za reprezentatywne dla swoich odbiorców, czy też inaczej: za najbardziej uniwersalne. Okazuje się, że są to: alkoholizm, molestowanie seksualne, brak akceptacji ze względu na orientację seksualną, bliskie relacje (rodzinne) z półświatkiem, przemoc fizyczna w rodzinie, zaburzenia odżywiania, wpływ mediów społecznościowych na kreowanie wizerunku oraz cyberprzemoc. To wszystko, razem z thrillerem, zmieściło się na 400 stronach. Zmieściło się, a właściwie autorka wyraziła pobożne życzenie, by się zmieściło.W rzeczywistości wszystko to zostało potraktowane po łebkach. Zabrakło także miejsca dla ludzi, których problemy są bardziej – z braku lepszego słowa nazwijmy je w ten sposób – trywialne. Ludzi, którzy po prostu dorastają i nie potrafią się odnaleźć. Ludzi z nierozbitych rodzin, klasy średniej, bez alkoholizmu i przemocy w kartotece. Ludzi, u których niby wszystko powinno być ok, ale nie jest. Z tego powodu każdy taki czytelnik może pomyśleć, że… no właśnie – robi z igły widły, a jego problemy nie są prawdziwe; jego cierpienie nie jest prawdziwe.
Tylu ludzi w swoich domach. Nie mają pojęcia, co dzieje się w moim życiu. Nie wiem dlaczego, ale ta myśl w jakiś sposób poprawia mi humor, bo skoro te wszystkie wydarzenia są tak małe, że mogą zranić tylko mnie, to nie mogą być aż tak straszne.
Delevingne próbowała złapać jednocześnie za ogon tak wiele srok, że ostatecznie uciekło jej całe stado. Problemy, które prezentuje na kolejnych stronicach pokazane są pobieżnie i bezrefleksyjnie. Najgorszy jest chyba moment, kiedy wszystkie jednocześnie osiągają apogeum. Całość krzyżuje się dodatkowo z przełomem w wątku Naomi. Nie jest to niemożliwe, ale raczej nierealne. Zresztą, gdyby to przytłoczenie miało jakiś cel, gdyby było jakąś granicą dla bohaterów… Tymczasem wydaje się, że postaci nawet nie zauważają, że wokół wszystko zaczęło się walić w tym samym momencie. Zbyt są skupione na sobie, by spojrzeć szerzej. W ten sposób Delevingne, zapewne nieświadomie i niezamierzenie, realizuje jeden z najbardziej krzywdzących nastolatków przekonań, iż nie dostrzegają niczego poza czubkiem własnego nosa.
Nie pomagają obalić tej tezy bohaterowie – jeden bardziej antypatyczny od drugiego. Pal licho, że wszyscy pyskaci i skupieni na sobie. Pamiętam, jak to było. Też miałam gorsze dni czy tygodnie i na odezwanie się bez ryzyka warknięcia z mojej strony nikt nie liczył. Może poza rówieśnikami, poza paczką. Tutaj uszczypliwości zawsze były żartobliwe. W „Mirror, Mirror” też tak jest. Do czasu. W pewnym momencie jedna z postaci naprawdę przegina. Nie chodzi nawet o to, że jej zachowanie przełamuje jakąś literacką granicę dobrego smaku, ale o realność wydarzeń. Reakcja bohaterki jest przesadzona i w swej przesadzie wywindowana do granic absurdu. Po takiej akcji, jaką urządza swojej przyjaciółce, każdy normalny człowiek zakończyłby znajomość na zawsze. Nie tu jednak. W „Mirror, Mirror” nie dość, że mamy happy-end, to jeszcze brakuje jakiejś takiej zadry, iskry w całym tym sporze. Słowa niby są jak rozpalone do czerwoności noże, ale wszystko dokoła zamarza. Zresztą nie tylko tej sytuacji i jej bohaterce brakuje wiarygodności.
Przywykliśmy do tego, że nasza przyjaźń w co najmniej pięćdziesięciu procentach dzieje się w necie. Tak bardzo się do tego przyzwyczailiśmy, że czasem zapominamy o żywym bijącym sercu po drugiej stronie awatara.
Ogromny problem powieść Delevingne ma też z warstwą językową. Dominacja prostych zdań i niemal faktograficznego postrzegania świata zwyczajnie nie pasują do pogrążonych w chaosie nastolatków. Nawet monologi wewnętrzne Red, emocjonalne i z natury rzeczy nielinearne, okazują się poukładane. To nie jest prawdziwy świat, to nie są prawdziwi ludzie – myśli się od razu. O dziwo, poprawnie wypadają za to dialogi. Świetnym pomysłem było z kolei wplecenie w całość elementów rozmów na komunikatorach, notek z bloga czy piosenek tytułowego zespołu.
Po dotychczasowych słowach można by sądzić, że oceniam „Mirror, Mirror” tragicznie. Nic bardziej mylnego. Zwykle tak jest, że surowiej ocenia się to, co mogło być naprawdę dobre. Powieść Delevingne to mniej niż przeciętny thriller i mniej niż przeciętna książka w ogóle, ale mimo to jak na debiut okazuje się niezła. Mimo nieprzemyślanego środka ciężkości przemyca kilka ważnych tematów i popycha do odważnego gestu bycia sobą. Między wierszami da się znaleźć kilka cennych rad i wartościowych wskazówek. Sama akcja kryminalna, choć taka przewidywalna, angażuje wystarczająco. Co prawda finał z jego mnogością happy-endów i ckliwością rujnuje cały mrok tej historii, ale po zamknięciu książki nie czułam skrajnego niesmaku. Było i zostało jakieś takie ukłucie rozczarowania niewykorzystanym potencjałem, ale wciąż nie uważam czasu lektury „Mirror, Mirror” za czas stracony.
Za egzemplarz dziękujemy: wydawnictwo Jaguar