ŚWIĄTECZNY ROMANS W RYTMIE NIESTRAWNEGO RODEO
Święta to czas ogólnego rozleniwienia. Fizycznego, uwolnienia od codziennej pracy (przynajmniej dla większości) i ucieczki mentalnej. U mnie objawia się to oglądaniem wszystkiego, co nie wymaga ode mnie intelektualnego zaangażowania. Najczęściej pada więc na produkcje telewizyjne o słodkich, milusich spotkaniach rodzinnych albo na komedie z kontrastującą wizją, która mimo wszystko kończy się mdłym, przytulaśnym finałem. Wciskam się w kanapę, przygarniam kota a tata pyta się „to co, teraz kawka i ciasto?” i jest mi miło, błogo i cudownie. Chyba, że film nie spełnia swoich rozluźniających właściwości. Jak na przykład taki „Pewnych gwiaździstych świąt”.
Holly Jensen (Sarah Carter) jest świeżo upieczony doktorem astronomii. Właśnie nadchodzą święta, a ona nie może doczekać się zdobienia choinki i spędzenia ich z ukochanym Adamem (Paul Popowich). Jednak Adam ma inne plany – choinkę kupił z wystawy, a w ramach świątecznego prezentu informuje, że musi wyjechać do Nowego Jorku w sprawach biznesowych. Jednocześnie daje jej do zrozumienia, że znaleźli się w takim momencie życia, że niedługo się jej oświadczy. Holly, cała w skowronkach, decyduje się zrobić prawie-narzeczonemu niespodziankę i niespodziewanie przyjechać do jego hotelu. Jednak los ma dla niej inne plany. Podczas podróży autokarem poznaje kowboja Luke’a Sheltona (Damon Runyan). Środek transportu odmawia posłuszeństwa i Luke ratuje damę z opresji. W ramach podziękowań kobieta zaprasza go na rodzinne święta. Ale nawet ona sama nie spodziewa się emocjonalnych konsekwencji tej decyzji.
Zacznijmy od tego, że świąteczne filmy powinny nieść ideę miłości jako wartości trwałej, nadrzędnej i wiecznej. Tymczasem postępowanie głównej bohaterki najprościej byłoby ująć słowami „uczucia zmiennymi są”. I nieistotne, że związek trwał iks lat, że oświadczyny i że „radość taka wielka” jeszcze kilka godzin wcześniej. Serduszko Holly zmieniło nagle rytm i teraz bije w iście kowbojskim rytmie rodeo. I to tak silnie, że nie stać jej nawet na zachowanie się z klasą i delikatność.
Film przetykają budzące żałość wstawki tańca rodeo na bankiecie i przemowy godne poetów z epoki romantyzmu. Zdarzają się też ckliwe opowieści-mity o pojawieniu się danych konstelacji oraz piosenki na ten temat śpiewane w najmniej odpowiednim i nielogicznym momencie. Jest nawet przejażdżka konno po Central Parku. Psychologia bohaterów to coś, co nie istnieje nawet w formie szkicowej. Postaci są nieprzewidywalne i nielogiczne, a kowboj doprowadza widzów do szewskiej pasji. W konkursie na najbardziej irytującą postać obrazu konkurować z nim może jedynie jego brat o zacnym imieniu Byk.
Całości produkcji dopełnia żenujące aktorstwo, nawet jak na obraz telewizyjny. Wszyscy uśmiechają się tak szeroko, że miałam wrażenie, że twarze zaczną pękać im w szwach (swoją drogą, byłby to bardzo interesujący zwrot akcji). Na obliczach aktorów nie widać ani grama realnych uczuć. Najlepiej wypada Paul Popowich, który w pustej zazdrości i ogólnej ślepocie zdaje się dość przekonujący (jakkolwiek rola twardego prawnika i adwokata ogromnej firmy nieszczególnie mu pasuje).
Hallmark ma na swoim koncie kilka produkcji, które da się przetrawić, ale „Pewnych gwiaździstych świąt” z pewnością do nich nie należy. Fanki romansów poczują się rozczarowane wyborem głównej bohaterki, a ich partnerzy nie będą potrafili powstrzymać wybuchów śmiechu, mających swe źródło w mdłym i bezrefleksyjnym scenariuszu filmu. Oczami wyobraźni widzę, jak mój tata parska brutalnym śmiechem i mówi, że nie da rady.