przebudzeniW JEDNI(OŚCI) SIŁA
Czasami zastanawiam się – zwłaszcza, gdy mam gorszy emocjonalnie dzień – czy świat faktycznie byłby taki straszny bez tej niestabilnej mieszanki, jaką są ludzkie uczucia. Być może straciłby nieco koloru, uspokoiłby się i drastycznie oddalił od tak bliskiej mi idei romantyzmu, ale… Brak świadomości straty, czy też brak zaangażowania emocjonalnego w proces tracenia, sprawiłyby (najpewniej), że nie odczuwalibyśmy tej zmiany w sposób negatywny. Choć raz logika wygrałaby z emocjami. Może byłoby przepięknie, może byłoby normalnie? Sprawdzić to – nie pierwszy już raz w historii kultury zresztą – postanowił Drake Doremus, twórca filmu „Przebudzeni”.

Niedaleka przyszłość. Wojny odeszły w niepamięć, wszelkie choroby zwalczono, a świat przeżywa rozkwit, o jakim do niedawna mógł tylko pomarzyć. Dzięki czemu to wszystko? Dzięki społecznemu programowi eliminacji emocji. Niestety, nawet Eden nie okazał się wieczny. Wkrótce utopijny świat zaczyna ogarniać epidemia choroby, przyczyniającej się do nawrotu uczuć. Pierwsza kuracja jedynie spowalnia rozwój zakażenia, a prawdziwie skutecznej szczepionki wciąż nie udaje się znaleźć, więc zainfekowane jednostki znikają w tajemniczych okolicznościach. Najszybciej spotyka to tych, którzy odkrywają coś, co w dawnych czasach zwano miłością. Tylko, skąd można wiedzieć, że się kocha, skoro nigdy się nie kochało i zakochanych nie widziało? To pytanie stawiają sobie nie tylko Silas (Nicholas Hoult) i Nia (Kristen Stewart), ale każdy, kto obserwuje u siebie nietypowe zmiany zachowania. Fascynacja nowym postrzeganiem świata, choć początkowo przerażająca, z czasem zaczyna się wydawać pacjentom na tyle ważna, że starają się tuszować przed światem swoją chorobę. Co zrobią, gdy świat ponownie będzie można wyleczyć?

przebudzeniPierwsza myśl? Jednia. A właściwie teoria osobliwości. Wraz z coraz wyraźniejszym przyspieszaniem w zakresie rozwoju technologicznego, twórcy różnorodnych tekstów kultury chętniej sięgają po ten temat. W skrócie: teoria ta zakłada, że w pewnym punkcie rozwoju ludzkość ewoluuje w jeden organizm, którego nadrzędnym celem będzie wiedza. Indywidualność przestanie mieć znaczenie, a staniemy się oderwanym od emocji, nastawionym na logikę kolektywem umysłów dążącym do poznania wszechrzeczy. Podstawowym problemem filozoficzno-etyczno-moralnym wydają się przy tej wersji rozwoju świata pytania o wartość emocji i znaczenie jednostki. „Przebudzeni” w kontekście rozważań o osobliwości lokują się właśnie w tym miejscu – rozważań teoretycznych na temat aspektu ludzkiego, a nie efektów ostatecznej przemiany i ewentualnej symulacji nowej rzeczywistości. I być może właśnie dlatego jest to rzecz tak wyraźnie wtórna. Widz po raz kolejny przygląda się schematom myślowym i fabularnym, znanym z takich tekstów kultury, jak: „Equilibrium”, „Fahrenheit 451”, „Wyspa”, czy „1984”.

Wyraźny brak pomysłowości rzuca się w oczy przede wszystkim w warstwie wizualnej. Chociaż cenię sobie estetykę minimalizmu, to kolejne ujęcia jałowych pomieszczeń i sterylnych ubrań przestały robić na mnie wrażenie już dawno temu. Zwłaszcza, że białe wdzianka i wyposażenie są z punktu widzenia logiki zwyczajnie niepraktyczne. W „Przebudzonych” mimo pochwały analitycznego podejścia do życia, nic się pod tym względem nie zmienia – szkło, metal, białe obudowy, białe drzwi, białe kafle, białe ściany. No chyba, że w przyszłości ktoś wreszcie wymyśli sposób na szarzenie tkanin od proszków i żółknięcie powierzchni od słońca.

Oryginalność dostrzec można jednak w strategii narracyjnej. Twórcy filmu zrezygnowali z efekciarskiego i dynamicznego kina na rzecz bardziej stonowanej, choć nie mniej intrygującej akcji. W tej kameralnej historii osią rozwoju fabuły z jednej strony jest uczucie dwojga zakochanych w sobie osób, które zamknięte wcześniej na świat emocji, muszą stopniowo się na niego otworzyć, przyjąć go (lub nie) i zrozumieć. Kolejne stadia podobnego doświadczenia przypominają młodzieńcze miłostki i naiwne zauroczenia. Jest pięknie, subtelnie i rozczulająco. Z drugiej zaś strony mamy ruch oporu – ostrożny, dopiero badający grunt pod ewentualne działania. Jego członkowie, skupiając się na opanowaniu narastających w nich nowych wrażeń, niejako nie są w stanie zaplanować spektakularnego przewrotu. Dodatkowa partia emocji mogłaby bowiem okazać się dawką przeważającą szalę, czymś nie do ukrycia.

No i wreszcie, najmocniejsza strona „Przebudzonych”, czyli rezygnacja ze snucia jednostronnej opowieści o smutnej i beznadziejnej przyszłości, godnej jedynie pożałowania. Chociaż widz niemal bez zastanowienia opowiada się po stronie bohaterów, to gdy pierwsze emocje opadną, zaczyna dostrzegać również pozytywne strony wymyślonego w tej potencjalnej przyszłości systemu. W tym świecie idea równych szans przestaje być wyłącznie pustym frazesem, a zaczyna stanowić fakt. Każdy obywatel, w nagrodę za samo tylko istnienie, posiada własne mieszkanie z niezbędnym wyposażeniem, dostęp do zbilansowanych posiłków i opiekę zdrowotną, o której aktualnie w Polsce może pomarzyć nawet ktoś, kto bardzo dobrze zarabia. Poza tym jest jeszcze praca, cel, dla spełnienia którego ludzie wstają każdego dnia – zapewniona nie tylko według potrzeb, ale i upodobań (również zmiennych). Cena za ten ideał? Logicznie niewysoka – jedynie wolność i uczucia. Sęk w tym, że to właśnie one pociągają za sobą takie cechy, jak kreatywność czy zaangażowanie. W filmie widać wyraźnie brak wykorzystywania przez ludzi pełni swoich możliwości w chwili, gdy są trybikiem systemu i nagły wzrost wydajności w momencie, gdy zapadają na „chorobę”.

„Przebudzeni” to w zasadzie występ duetu Hoult-Stewart. Chociaż na ekranie pojawiają się znane twarze takie, jak Guy Pearce czy Jacki Weaver, to scenariusz nie dał im szansy na pokazanie pełni swoich umiejętności. Jakkolwiek trudno byłoby nazwać ich występy widmowymi, to właśnie główne postaci – tak, jak być powinno – najsilniej zapadają w pamięć. Między aktorską parą da się dostrzec pewne napięcie, zwłaszcza w czasie pierwszych zbliżeń i wstępnych odkryć, które i przyjemnym dreszczem po karku może u niektórych przemknąć. Zaskakuje zwłaszcza dramatyczny emocjonalnie finał w wykonaniu Houlta – nagła transformacja od wyprutej z emocji maszyny do niespokojnego wręcz szaleńca robi wrażenie. Szkoda tylko, że zdarzyły się również momenty, w których aktorsko zwyczajnie czegoś obojgu odtwórcom z duetu zabrakło.

Niestety, „Przebudzeni” posiadają zbyt wiele wad, by można uznać film Drake’a Doremusa za film bardzo udany. Chwilami produkcja wydaje się zbyt powolna, wręcz nudna. Tempa nabiera dopiero w ostatnich minutach trwania. Twórcy niepotrzebnie powtarzają niektóre informacje i sekwencje. Sam świat przedstawiony – jako wcielenie w życie wizji rzeczywistości uprawomocnionej inwigilacji i rezygnacji z wolności jednostki – wydaje się mało wiarygodny i pełen luk (np. brak kamer). Wtórność większości konceptów także nie działa na korzyść „Przebudzonych”, tak samo, jak i nieco mdłe zakończenie (zwłaszcza fragment a’la „Romeo i Julia”). Ostatecznie jednak jest w nich coś skłaniającego do refleksji, coś – jakby na przekór – dającego nadzieję i rozgrzewającego serce. Coś powolnego, a mimo to ulotnego i wymykającego się akurat w tej chwili, gdy chcemy po to wyciągnąć rękę. Film zdecydowanie dla tych, którzy wolą najpierw myśleć niż działać.

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska