HORROR DOJRZEWANIA
Koulrofobia, czyli lęk przed klaunami, charakteryzuje podobno aż 8% ludzkiej populacji. W ostatnim czasie mieliśmy sporo jej przykładów – od dręczącej Tennessee inwazji creepy clowns, przed którymi ostrzegano nawet w wiadomościach, po ekranizację jednej z najgłośniejszych książek Stephena Kinga „To”, która dotąd nie schodzi z języków. Szybko okrzyknięty jednym z najlepszych horrorów ostatnich dekad film Andresa Muschiettiego wywołał niemałe poruszenie. Czy słusznie? Nie mam co do tego żadnych wątpliwości (i nie chodzi wcale o to, że na koulrofobię cierpię od dzieciństwa).
Zanim podzielę się z Wami opinią o samym filmie, kilka słów o samym strachu przed klaunami. Skąd się bierze? Dlaczego tak duża grupa ludzi odczuwa dyskomfort na samą o nich myśl? Kto i dlaczego wymyślił zabawę w creepy clowns? O lęku przed tymi kolorowymi przebierańcami pisał już Freud. Według tego znanego psychoanalityka powodem skoku adrenaliny podczas kontaktu z klaunami jest dysonans poznawczy. Jego koncepcja „doliny niesamowitości” zakłada, że boimy się i wzbudza naszą odrazę to, co wydaje się jednocześnie znane i nieznane; to, czego schematy rozpoznajemy, ale nie możemy ich do niczego dopasować. Steven Schlozman, psychiatra z Harvard Medical School, odwołując się do Freuda zauważa, że dysonans poznawczy bierze się także z niezmienności emocji na twarzy klauna. Uśmiech jest niegroźny do momentu, gdy ma swój koniec. Permanentnie wykrzywiona twarz jest nienaturalna, a przez to straszna. Antropolog Claude Levi Strauss z kolei zwrócił uwagę na to, że maski jako takie w ogóle eliminują z kontaktów społecznych tę część ciała (twarz), która ujawnia i personalizuje osobiste odczucia i postawy, doprowadzając do zagubienia i niepewności odbiorcy (np. rozmówcy). Przy tak bogatym zapleczu historycznym można by sądzić, że moda na zabawę w creepy clowns (przebieranie się za klaunów i straszenie ludzi) swoje korzenie ma gdzieś w dalekiej przeszłości, tymczasem jej źródłem jest podobno… „To” Stephena Kinga.
Literacka wersja tej opowieści liczy ponad 1000 stron i podzielona jest na relację zdarzeń z perspektywy młodych i dorosłych bohaterów (te same postaci w różnym czasie życia). „To” w reżyserii Andresa Muschiettiego przenosi na ekran mniej więcej połowę akcji, tę z okresu dziecięcego. Mamy lata 80., a miejscem akcji jest małe miasteczko Darry w stanie Maine. Na pierwszy rzut oka nie różni się ono niczym od innych małych miasteczek, lecz w rzeczywistości „pochwalić się” może absurdalnie wysokim wskaźnikiem zaginięć – zwłaszcza wśród dzieci – oraz ogólną eskalacją zbrodni i wypadków. Film zaczyna się w momencie, gdy kilkuletni Georgie (Jackson Robert Scott) zabiera wykonaną przez swojego brata Billa (Jaeden Lieberher) papierową łódkę do zabawy w kałużach i… nie wraca do domu. Oficjalne poszukiwania spalają na panewce, ale nawet rok później dręczony poczuciem winy Bill wciąż stara się odnaleźć młodszego brata. Pomaga mu w tym „Klub Frajerów”, czyli grupa przyjaciół-wyrzutków: Richie (Finn Wolfhard), Eddie (Jack Grazer) oraz Stanley (Wyatt Oleff). W niedługim czasie do ekipy dołączają także: Ben (Jeremy Ray Taylor), Mike (Chosen Jacobs) i Beverly (Sophia Lillis). Nikt z nich nie wie, z jak wielkim złem będą musieli się zmierzyć.
Lata 80. i grupa charakterystycznych nastolatków na BMX-ach? Brzmi nie jak horror, a kino familijne z ewentualną nutką grozy w stylu „Gęsiej skórki” albo „Czy boisz się ciemności?”. Nie można byłoby się jednak bardziej pomylić. „To” jest klasyczną dla Stephena Kinga mroczną opowieścią, która co prawda przydarza się dzieciom, ale niewiele ma z utożsamianych z tym wiekiem łagodności i niewinności. Zresztą kategoria wiekowa „R” dla seansu mówi wiele. Naturalność mariażu Kina Nowej Przygody i horroru uwydatnia się w pierwszych dialogach dziecięcych bohaterów. Chłopcy wymieniają się złośliwostkami i prowadzą komiczne utarczki słowne, w których nie brakuje wulgaryzmów. Tak, wulgaryzmów. Wreszcie widzowie dostają realistyczną wersję świata, w której banda szarganych hormonami chłopców nie boi się słów takich, jak „twoja stara”, nie wspominając już o dużo bardziej dosadnych odzywkach.
Właśnie w tym tkwi zresztą siła „To” jako filmu grozy. Nie chodzi wcale o to, że jego twórcy weszli na jakiś nowy poziom przerażania, dokonali jakiegoś wybitnego przełomu dla schematu horroru (tak w jego warstwie wizualne, jak i fabularnej). Można nawet odnieść wrażenie, że to wszystko gdzieś się już widziało i bez większego trudu przewidzieć kolejne zwroty akcji. „To” oferuje jednak coś, czego nie znajdzie się menu przeważającej części horrorów – angażującą wiarygodność. Widz wciąga się w historię od pierwszej minuty i to kompletnie ignorując jej wątek fantastyczny. Klaun? Jaki klaun! Mrok tej opowieści sączy się przede wszystkim nie z obecności jakiegoś pomalowanego zgreda, lecz wszechobecnego napięcia i wiszącej w powietrzu agresji. Wrogość świata przedstawionego doprowadzona została do ekstremum, a jednak nie przekroczyła subtelnej granicy między wiarygodnością a fałszem. W pierwszej kolejności „To” zadaje ciosy nie przerażającym klaunem, a społeczeństwem – nieustraszonymi chuliganami i bestialskimi (w różnym tego słowa znaczeniu) rodzicami.
Same zresztą fantastyczne przerażacze także mają swoje zakorzenienie w rzeczywistości. To nie jakieś losowe straszydła, przegląd zmor i zjaw z katalogu horrorów wszechczasów, a odbicie faktycznych lęków bohaterów. Moc Pennywise’a (Bill Skarsgård), klauna-potwora prześladującego okolice od pokoleń, zakorzeniona jest bowiem w fobiach i traumach postaci i to właśnie je (fobie) monstrum powołuje do życia. Bill na przykład nie może pozbierać się po stracie brata, więc Pennywise wabi i straszy chłopca właśnie obrazami Georgiego; Mike był świadkiem śmierci rodziców – w wizjach widzi ich w płomieniach; Eddie z powodu nadopiekuńczej matki przede wszystkim boi się zarazków, co odbija się czkawką w postaci obrazów ludzi chorych, trędowatych. Beverly z kolei mieszka z ojcem pedofilem. Jej wizjom towarzyszy więc przede wszystkim krew. Nie jest to jednak zwykła krew, lecz metafora obaw związanych z miesiączką. Bev boi się swojej kobiecości, która w jej przypadku niemal na pewno będzie miała nieprzyjemne konsekwencje. A skoro już jesteśmy przy dojrzewaniu…
Chociaż wiodącym tematem-gatunkiem dla „To” pozostaje horror, to nie sposób zignorować elementów charakterystycznych dla opowieści inicjacyjnej. Postaci dojrzewają płciowo (mamy tutaj pierwsze miłostki, ale też zachwyty na tle seksualnym) i emocjonalnie. Bohaterowie walcząc z Pennywisem tak naprawdę stają w szranki w walce o własną samodzielność i niezależność. Płacą przy tym cenę w postaci dziecięcej niewinności i naiwności, stając się dorosłymi w zbyt młodych ciałach. Umiejętność godzenia się ze stratą oraz gotowość do mierzenia z konsekwencjami wykraczają daleko poza typowe cechy dziecka. Oczywiście „To” podejmuje także takie tematy, jak wartość przyjaźni (w grupie zawsze raźniej), problemy z akceptacją oraz cały ten typowy pakiet problemów dorastających dzieciaków.
No, ale przejdźmy wreszcie do grozy, czyli tego, co zaciągnęło ludzi do kin i sprawiło, że box office dla „To” wywindowało do poziomu 666 milionów dolarów (sic! dane na 04.11.2017). Jeżeli ktoś oczekiwał wywrócenia gatunku horroru do góry nogami, to srogo się zawiedzie. Zarówno King, jak i Muschietti świadomie operują wieloma kliszami, wykorzystując pomysły i trendy w kinie grozy z różnych okresów (jest to zresztą nieuniknione w sytuacji, gdy strachy przybierają postać dziecięcych koszmarów – w końcu te najczęściej oparte są na wizualizacjach podsuniętych przez popkulturę). Mamy więc pełen pakiet strachów: klauna, zombie, płonięcie żywcem, hektolitry krwi, duchy i surrealistycznie ożywające przedmioty. W niektórych momentach twórcy bazują na niedopowiedzeniach, w innych pchają się na widza z pazurami. „To” jest mocne wtedy, kiedy potrzeba i subtelne również wtedy, kiedy potrzeba. Proste i puste dążenie do zaszokowania oglądającego? To nie w tym filmie. Oryginalnym, choć użytym nie pierwszy raz w historii, zabiegiem jest brak uzależnienia koszmarów od pory dnia. Wreszcie ktoś zwrócił uwagę na to, że strach odczuwa się zarówno w blasku słońca, jak i księżyca. Pod tym względem obecność przerażaczy jest więc nieprzewidywalna. Mroczna wizja może pojawić się zarówno na środku skąpanego w południowym słońcu pola, jak i w pogrążonej w ciemności piwnicy.
Nie da się ukryć, że mnóstwo wrażeń gwarantuje również sam Pennywise. Najbardziej przerażający jest jednak wtedy, gdy nie stara się być straszny. Zresztą, gdybym miała wskazać jakąś wadę „To”, to przywołałabym właśnie fragmenty, w których nasz klaun rzuca się na swoje ofiary. CGI prezentuje się bowiem w „To” miejscami naprawdę mocno przeciętnie. Niemniej przemyślenia na ten temat przychodzą dopiero po seansie – w trakcie jego trwania tak drobne wizualne niedopracowania nie są w stanie wybić widza z rytmu historii. Wracając do samej postaci Pennywise’a warto podkreślić (po raz kolejny), jak niesamowicie zaprezentował się odgrywający go aktor. Bill Skarsgård zamiast mniej lub bardziej udanej próby naśladowania swojego poprzednika Tima Curry’ego postanowił wykorzystać własne zalety i pomysły. Co więcej, wydaje się, że uchwycił to, czego kultowej postaci Curry’ego ująć się nie udało. Postać Pennywise’a-klauna nie jest przecież prawdziwym ciałem straszydła, lecz ciałem, które miało mu ułatwiać kontakt z dziećmi. Monstrum Skarsgårda zachowuje się więc trochę tak, jakby nie do końca rozumiało mechanikę działania klauna. Operuje co prawda tymi samymi chwytami, ale bez pojmowania ich sensu wykrzywia je do strasznej karykatury komedianta, a nie tej mającej (podobno) bawić najmłodszych.
Dobre wrażenie obsadowe robi nie tylko Skarsgård. Przezabawnie wypada np. Jack Grazer, którego Eddie jest głównym powodem towarzyszących seansowi wybuchów śmiechu. Z jakiegoś powodu przypomina mi trochę (oczywiście wykrzywione odmiennością wieku i próbą naśladownictwa) postaci takie, jak tytułowy Beksa z filmu Johny’ego Watersa czy Danny Zuko z „Grease”. Kolejnym komediantem jest Finn Wolfhard, znany już ze „Stranger Things”, który dziecięce role w stylu lat 80. ma już pewnie zabukowane na resztę okresu dojrzewania. Właśnie dzięki podobieństwu nastrojów „To” oraz produkcji Netflixa dostrzec można umiejętności tego młodego aktora. Grane przez niego postaci są bowiem od siebie zupełnie różne, reprezentują skrajnie odmienny zestaw cech. No i wreszcie Sophia Lillis, filmowa Beverly, która zarówno przez krytyków, jak i publiczności została już nagrodzona w przyszłości Oscarem. Trudno nie poddać się temu entuzjazmowi. W „To” pokazała bowiem zarówno delikatność, jak i siłę. Przez całą produkcję członkowie „Klubu frajerów” wodzą za nią wzrokiem, a widzowie ani przez moment nie mają wątpliwości dlaczego (i nie chodzi tutaj o jej niewątpliwie urokliwą, choć nie do końca typową urodę).
Chciałoby się napisać o „To” znacznie więcej, bo to film, o którym i którego przeżywaniu chce się opowiadać. W tym samym czasie gwarantuje prostą gatunkową rozrywkę oraz skłania do przemyśleń. Z jednej strony, by zyskać pełen obraz historii, zmusza widza do rozwikływania (w większości prostych) metafor oraz snucia domysłów na temat pozostawionych samym siebie wątków (jak motyw „dziwności” dorosłych). Z drugiej strony pozwala się po prostu chłonąć i dobrze bawić – tak pośmiać, jak i wystraszyć. Nie czytałam jeszcze książki Stephena Kinga, ale seans „To” zostawił mnie z palącym pragnieniem poznania całości tej historii, więc niemal na pewno zmieni się to jeszcze przed wyjściem drugiej odsłony filmu do kin (premiera zaplanowana jest na rok 2019). Kończąc ten przydługi tekst dodam jeszcze tylko: pozwólcie sobie na pełne wrażeń uniesienia i pędźcie do kina, póki jeszcze macie szansę.