JAK Z BAJKI
Wierzyłam w Lance’a Armstronga. Wierzyłam w jego zwycięstwa, słowa i kreowany w mediach mit. W czasach, kiedy święcił swoje największe sukcesy, byłam jeszcze nastolatką. Żółtą opaskę Livestrong kupiłam po miesiącach odkładania kieszonkowego. Chciałam być częścią świata Armstronga, chciałam towarzyszyć mu w walce z przeciwnościami losu. Nieustępliwy, wielokrotny zwycięzca Tour de France był dla mnie symbolem walki. Dzięki niemu wierzyłam, że nie ma rzeczy niemożliwych. A później… Później okazało się, że choć historia Lance’a Armstronga – opowiedziana też w „Strategii mistrza” – to piękna bajka, to jednak wciąż tylko bajka.
Podczas pierwszego startu w Tour de France Lance Armstrong (Ben Foster) otrzymuje prostą lekcję – trzeba czegoś znacznie więcej niż marzenia, by wygrać najznakomitszy turniej kolarski na świecie. David Walsh (Chris O’Dowd) dziennikarz „Sunday Times” z kolei tego „czegoś więcej” w czasie pierwszego z Armstrongiem wywiadu nie dostrzega. Wieloletnie obserwacje kolarzy dają mu podstawę, by uznać Amerykanina za solidnego acz przeciętnego sportowca. Gdy ten odnosi pierwsze, odcinkowe zwycięstwa Walsh cieszy się razem z Armstrongiem, jednak gdy po chorobie rakowej kolarz wraca do sportu i od razu staje na podium, dziennikarz nie ma wątpliwości, co się za tym kryje. Walsh przez lata stara się więc udowodnić, że Amerykanin korzysta z dopingu. Tymczasem sława i mit Armstronga rosną w siłę…
O tym, że amerykański kolarz jest dupkiem nie trzeba nikogo przekonywać. Gdyby jednak istniał na globie ktoś w tej materii niepewny, wystarczy jeden seans „Strategii mistrza”, by się w tym upewnił. Zakłamanie Armstronga jako relacjonowany w wiadomościach fakt to coś zgoła odmiennego od spędzenia z tą postacią prawie dwugodzinnego seansu. Tutaj nie ma miejsca na wątpliwości. Film Stephena Frearsa w żadnej mierze nie stara się również ich wywołać. Antypatyczny amerykański kolarz na każdym kroku wzbudza w widzu niechęć. Jego wyraźny brak moralnego kompasu i świadomości etycznych błędów nie mogą przywoływać innych emocji niż wstręt, niedowierzanie oraz… bolesny zawód.
Pomaga w tej materii z pewnością wiarygodne odegranie postaci przez Bena Fostera. Aktor pasuje do roli wizualnie, ale też wyraźnie wczuwa się w psychologię postaci, przekonująco kreując filmową wersję Armstronga. Całkiem nieźle prezentują się również partnerzy Fostera – zwłaszcza jego agent (Lee Pace) oraz członek drużyny, Floyd Landis (Jesse Plemons). Fatalnie wypada za to Guillaume Canet, filmowy Dr Ferrari, za co jednak trudno go winić. Ewidentnie bowiem twórcy filmu postanowili sprowadzić go do poziomu nieśmiesznej karykatury, co widać chociażby w komiksowym sznycie tej kreacji.
Dziwności podobnego pokroju jest w filmie więcej, zwłaszcza w warstwie wizualnej. Dawno – tak naprawdę nie potrafię nawet powiedzieć kiedy – nie widziałam równie niespójnej warstwy operatorskiej i fabularnej. Kamera dosłownie wariuje. Część ujęć, zwłaszcza zbliżeń, okazała się „zblurowana” w przypadkowych punktach; ostrość jakby spaceruje po kolejnych kadrach, absolutnie nie trzymając się podstawowych zasad realizacji filmu. To jednak nie koniec. Spora część obrazu opiera się na nagromadzeniu skosów oraz wykorzystuje powolne najazdy od szerokiego ujęcia do zbliżenia, sprawiając wrażenie naddawania sensów psychologicznych w odniesieniu do poszczególnych postaci – jakoby insynuując, że zmagają się z zaburzeniami psychicznymi lub, że znajdują się pod wpływem używek. Tymczasem nie miało to absolutnie żadnego zakotwiczenia w warstwie fabularnej. Podobne dziwności dotyczą udźwiękowienia „Strategii mistrza”. Dobrane do soundtracku utwory wpadają w ucho – trafiły także w mój prywatny gust – ale w żadnym stopniu nie korespondują ani z akcją, ani nawet częścią operatorską.
Sporą zaletą „Strategii mistrza” okazało się za to ironiczne podejście scenarzystów i dystrybutorów do prezentowanej na ekranie historii. Ci pierwsi nie omieszkali wpleść do dialogów kilku trafnych „punchline’ów”. Szczególnie zabawnie wypadł fragment, w którym Armstrong opowiada o kręconym o nim filmie oraz prawdopodobnych odtwórcach jego roli. Spece od marketingu też, wyjątkowo, mają się jednak czym pochwalić. Znajdujące się na okładce hasło „zwycięstwo miał we krwi” jest czymś więcej niż tylko złośliwą metaforą, a to cenię sobie wysoko.
„Strategia mistrza” to film w najlepszym wypadku kontrowersyjny, w najgorszym zaś – fatalnie zrealizowany. Historia Armstronga, największego oszusta XXI wieku, mogłaby stanowić kanwę dla kilkusezonowego serialu i nawet skondensowanie jej do dwóch godzin, nie było w stanie uczynić jej krzywdy z perspektywy potencjalności angażowania widza. Koszmarną za to krzywdę uczyniło jej wyraźne niedogadanie się poszczególnych członków ekipy realizacyjnej, które pociągnęło za sobą wrażenie niespójności i dziwności. Niemniej, jeżeli nie wiecie jak to właściwie z Armstrongiem było, warto „Strategię mistrza” obejrzeć – podstawowe informacje wyłapiecie nawet z równie zaskakującego kompozycyjnie obrazu.
Publikowano również na: duzeka.pl