RYCZĄCE TRZYDZIESTKI
Wychodzę z założenia, że popyt napędza podaż i ogólny zalew literatury obyczajowej spowodowany jest jej namiętnym pragnieniem właśnie. Nie mam problemu ze jej schematycznością, która jest przecież wszechobecna niezależnie od gatunku; nie przeszkadza mi przezroczysty język, ani nawet bohaterowie zbyt doskonali, by mogli być prawdziwi. Nie mogę jednak pogodzić się z faktem, że podobna literatura promuje pewne zachowania, narzuca swoistą filozofię i podejście do świata, a te – wraz z każdą kolejną przeczytaną obyczajówką – wydają mi się coraz bardziej niemoralne. I chociaż patrząc na okładkę „Trawy bardziej zielonej” nie widać tego ani odrobinę, to nie jest ona wolna od podobnych przykrości.
Wizualnie powieść Magdaleny Kołosowskiej to połączenie starej dobrej ckliwości i współczesnych wyobrażeń o uczuciach. Kolorki: słodkie, śliczne; po prostu uroczy kicz w pełnym rozkwicie – połączenie zieleni i różu z beżem i błękitem to chyba zenit cukierkowości – a w mocnym punkcie obwoluty: siedząca na pomoście para. Para jak para, rzecz dla obyczajówek kobiecych typowa. Dziwi jedynie, że zamiast patrzeć sobie w oczy czy muskać swoje wargi, robią sobie… selfie. Widać trzeba iść z duchem czasu. Tak czy siak okładka „Trawy bardziej zielonej” jest tak urocza, że nawet największego marudę (czyli mnie) zmusza do uśmiechu.
Majka to trzydziestoletnia kobieta, tkwiąca w papierowym małżeństwie, która kompletnie nie realizuje własnych pragnień. Odkąd jej mąż wyjechał do pracy zagranicę, a kontakty pary ograniczyły się do jednej rozmowy tygodniowo, jej życie opiera się na funkcjonowaniu od pierwszego do pierwszego. Wszystko zmienia się, gdy przyjaciółka Majki, Monika, zabiera ją na krótkie wakacje na Mazury. Spotkania i zdarzenia, do których tam dochodzi, na zawsze odmieniają egzystencję kobiet. Odtąd jedna postanawia wziąć życie w swoje ręce, a druga… Druga usycha z tęsknoty i angażuje się w związek na przekór sobie. A może nie na przekór? Może się tylko wydaje, że trawa po drugiej stronie jest bardziej zielona?
Pierwsze wrażenie? O co, do cholery, chodzi z tymi wykrzyknikami? Początek rozdziału o objętości połowy strony, a tutaj skacze na mnie ich aż osiem; na następnej – dziesięć. Dlaczego ta książka na mnie wrzeszczy – myślę – i to tak od razu, bez ostrzeżenia. Zwłaszcza, że historia rozpoczyna się raczej spokojnie. Tak czy siak – pierwszy rozdział okazał się katorgą. Wiecie, jak to jest, słyszeć w głowie narratora podczas czytania, prawda? Mój cały czas krzyczał. Aż w końcu dostałam migreny.
Magdalena Kołosowska zdecydowała się podzielić narrację na czterech głównych bohaterów (plus, pod koniec powieści, dziecko jednego z nich) – Majkę, Monikę, Kubę oraz Pawła. Jak łatwo się domyślić czwórka wolnych ludzi, oznacza dwie pary.Pisarka zdecydowała się na ich przykładzie rozpisać dwa różne typy relacji. Jedna z par jest więc spokojna i spragniona stagnacji, niechcąca niczego przyspieszać; druga to ogień sam w sobie – jak kochać to szaleńczo, jak popełniać błędy to najgłupsze. Niestety, ta spokojna para wydaje się nazbyt mdła. Podczas, gdy Monika szaleje, przeżywa emocjonalny rollercoaster i robi głupoty wynikające z niepewności; Majka jest bardzo obojętna. Zajmuje się wieloma innymi sprawami i uczuciowe wahania, bardzo rzadkie, zdają się u niej wymuszone. Z tego powodu, chociaż to ewidentnie Majka jest postacią główną, na prowadzenie w walce o atencję czytelnika wysuwa się Monika.
A nie jest to postać godna naśladowania. Nauczona przez wcześniejsze relacje, by nie ufać mężczyznom, bardzo powoli angażuje się w związki. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby o podobną traumę nie przyprawiła późniejszego, Bogu ducha winnego partnera. Daniel nie jest może personifikacją namiętnego romansu, ale to dobry i czuły człowiek. Tymczasem Monika robi mu wszystkie możliwe krzywdy – zdradza go, wykorzystuje, okłamuje i ostatecznie porzuca w najbardziej żałosny ze wszystkich możliwych sposobów: telefonicznie, w godzinach pracy. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zamiast krytyki podobnego zachowania, czytelnik otrzymuje naukę, że gdy chodzi o prawdziwą miłość wszystkie chwyty są dozwolone.
Najgorsza jest jednak strona językowa powieści. Co prawda wykrzykniki z pierwszego rozdziału w pewnym momencie przestają pojawiać się w tak wielkim natężeniu (powracają falami), ale przytłaczają inne problemy – nieustające porównania do Johnny’ego Deppa, stosowanie wielokrotnie tych samych fraz i metafor, kalki językowe i dziwne wypowiedzi w stylu „Lubię twoje łono”. Na Boga! Kto tak mówi? Ciepła atmosfera naprostowywania własnego życia zostaje brutalnie przez autorkę zamordowana i zastąpiona dylematami, które mogą mieć tylko: albo niedoświadczone nastolatki, albo ludzie z zaburzeniami emocjonalnymi.
„Trawa bardziej zielona” Magdaleny Kołosowskiej wyczerpała mnie psychicznie. Jeżeli takie wzorce zachowań dominują wśród kobiet około trzydziestki, to ja podziękuję i zostanę pustelnikiem, gdy tylko zauważę u siebie pierwsze symptomy. Może, gdyby intryga całej powieści i jej kult niezwykłych przypadków okazały się bardziej rozbudowane i oryginalne, a nie jasne od samego początku, to książka byłaby bardziej przyswajalna. A tak? Tak czytelnik zostaje z amoralnymi, słabymi bohaterkami; mnóstwem wykrzykników; językowymi dziwnościami i otwartym zakończeniem (swoją drogą absurdalnym), które bardziej irytuje niż zachęca do poznania dalszych losów tej historii. Zdecydowanie jestem na nie.
Za egzemplarz dziękujemy: Feeria Young