NAPRAWDĘ STRASZNY FILM
Komercyjne i artystyczne sukcesy kolejnych filmów takich reżyserów, jak Quentin Tarantino, Kevin Smith czy Edgar Wright potwierdzają tylko fakt, że dekonstruowanie gatunków i konwencji filmowych na stałe zagościło w kinematografii głównego nurtu.  Pastisze, parodie, satyry – oto wiodący trend w dzisiejszej kulturze. I właśnie na takim gruncie wyrosła niemiecka komedia „Szkolna imprezka” w reżyserii Bory Dagtekina.

Widzowie, coraz liczniej krytycznie nastawieni wobec wtórności, zmęczeni już powstającymi masowo schematycznymi horrorami, westernami, komediami romantycznymi itd. chętnie witają na ekranie fabuły, w których te schematy są w jakiś sposób przełamywane, mieszane, a nawet wyśmiewane. Tłumaczy to też popularność wielu parodii, spośród których seria „Straszny film” zyskała bodaj najszersze grono fanów na całym świecie.

Szkolna imprezkaHistoria Zekiego Müllera – złodzieja, który po wyjściu z więzienia zatrudnia się w szkole, by odzyskać ukryty pod jej fundamentami łup – korzysta z wielu różnych tradycji kina rozrywkowego (zwłaszcza współczesnego). Z jednej strony opiera się na schemacie heist films (filmów o rabunkach) w stylu tzw. „trylogii Oceana” Stevena Soderbergha, „Diamentowej afery” Lesa Mayfielda czy „Ladykillers” braci Coen. Z drugiej – wątek nowego nauczyciela przejmującego opiekę nad klasą z trudną młodzieżą rodzi skojarzenia z filmami pokroju „Młodzi gniewni” Johna N. Smitha, „Wolność słowa” Richarda LaGravenese lub nawet „Wytańczyć marzenia” Liz Friedlander. Z trzeciej zaś – prostacki, wulgarny humor i operowanie najniższego sortu stereotypami wespół z równie tandetnymi dialogami przywodzi na myśl różne pretensjonalne, nierzadko niskobudżetowe szmirowate komedyjki.

Optymistycznie można by przyjąć, że Bora Dagtekin to ironiczny postmodernista, który w „Szkolnej imprezce” obnaża i wyśmiewa sztampowość wymienionych powyżej, dobrze mu znanych konwencji i gatunków filmowych, tym samym formułując krytyczny komentarz wobec – przede wszystkim amerykańskiej – popkulturowej papki. Realistycznie jednak bardziej prawdopodobne wydają się dwa inne wyjaśnienia. Albo reżyser jest cwanym cynikiem i złodziejem, który próbuje łatwym sposobem zbić kapitał, przenosząc podpatrzone na (dalszym) Zachodzie wzorce na grunt niemieckiej kinematografii; albo też jest po prostu ambitnym, acz pozbawionym talentu i wyczucia smaku (od)twórcą, próbującym realizować swoją wizję kina rozrywkowego. O dziwo, najwidoczniej zjednał sobie jednak przychylność wystarczającej liczby widzów, by producenci pozwalali mu być w tym zakresie konsekwentnym i kręcić kolejne filmy, m.in. kontynuację „Szkolnej imprezki”, która swoją premierę miała w zeszłym roku.

Być może zapoznanie się z całym dorobkiem Dagtekina pomogłoby wystawić mu odpowiednią diagnozę, tzn. ustalić, która z powyższych tez jest najbliższa prawdy. Po żenującej przygodzie, jaką było obejrzenie „Szkolnej imprezki”, pomysł sięgania po pozostałe jego filmy zakrawałby jednak o masochizm. Trudno w zasadzie zdecydować, od czego najlepiej zacząć omawianie problemów tego filmu. Ich lista byłaby tak długa, że wkład pracy poświęconej na jej stworzenie przedstawiałby się jako koszmarna strata czasu i sił. Scenariusz? Pomijając kilka rzeczywiście zabawnych gagów, większość dialogów bohaterów i rozwiązań fabularnych raczej irytuje niż śmieszy. Aktorstwo? Może nawet dałoby się docenić pojedyncze kreacje, gdyby nie fakt, że stylistycznie są one wzajemnie tak niekompatybilne, jak kalki, z których pozlepiano ten film (np. stonowana rola Anny Leny Klenke kontra karykaturalna „gra” Elyasa M’Bareka czy Katji Riemann). Montaż? Od estetyki wideoklipowej po sekwencje stylistycznie zbliżone do żałosnych programów typu „ukryta kamera”; jeden wielki, spazmatyczny misz-masz. Zdjęcia? Dokładnie tak samo, absolutny brak pomysłu i klucza koncepcyjnego. Reżyseria? Bora Dagtekin zdaje się sam nie wiedzieć, w jakim kierunku podążać miał ten film i zapewne właśnie stąd tak uderzająca jego niespójność oraz nierówność na niemal każdym poziomie.

Nieprzypadkowo użyłem sformułowania „niemal”, ponieważ – jakkolwiek w żadnym razie nie ratują one tej produkcji – pewne zalety da się w „Szkolnej imprezce” wskazać. Jedną z nich jest ścieżka dźwiękowa, na której oprócz licznych utworów naśladujących swoje bardziej popularne (i zapewne obwarowane znacznie droższymi licencjami) odpowiedniki, znalazło się kilka zaskakujących hitów. Całość składa się natomiast na dość różnorodny, ale – paradoksalnie – sprytnie dobrany soundtrack, pasujący do tematyki filmu młodzieżowego. Za zalety uznać można również wspomniane wcześniej nieliczne zabawne teksty oraz fakt, że casting zaowocował zebraniem dość fotogenicznej (niezależnie od umiejętności aktorskich) obsady. To wszystko i parę pomniejszych plusików, to jednak za mało, by można było zbudować na tej podstawie choćby przyzwoity utwór filmowy. W efekcie, bliżej „Szkolnej imprezce” do przaśnego „Gulczas, a jak myślisz”, tudzież do owianych złą sławą „Weekendu” czy „Kac Wawy” niż do swoich (wymienionych wcześniej) amerykańskich odpowiedników i filmów, do których nieumiejętnie próbuje nawiązywać Dagtekin. A szkoda, bo sprawnie zrealizowane komercyjne pastisze lub parodie kina gatunkowego z europejskim sznytem mogłyby być czymś świeżym i wartościowym.

Szkolna imprezka

 

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer 3/2016

Kamil Jędrasiak