ŻYCIE ŻYCIE JEST NOWELĄ
Jest podobno tak, że jak ma się krótkie włosy, to chciałoby się mieć długie, a jak ma się kręcone, to chciałoby się mieć proste; kiedy jest się wysokim, chciałoby się być niższym, a kiedy ma się ciemną skórę, chciałoby się być człekiem bladolicym. I tak w nieskończoność. Najbardziej absurdalnym z takich antagonistycznych pragnień wydaje się śmiertelność-nieśmiertelność. W pierwszym, właściwie naturalnym, przypadku chlipiemy nad tym, że życie jest za krótkie, chociaż marnujemy je na głupoty. Drugie wyobrażamy sobie jako samotność; śmierć wokół, która tylko nas omija oraz ogólny rozpad uczuć wyższych. Nie inaczej jest w przypadku „Wieku Adaline”, którego główna bohaterka zmaga się z ciemnymi stronami wiecznej młodości.

Adaline Bowman (Blake Lively), urodzona na początku XX wieku, ulega wypadkowi na skutek którego przestaje się starzeć. Początkowo sądzi, że jej uroda to kwestia szczęścia i genów, ale gdy ludzie naprawdę przestają wierzyć w daty w jej dokumentach, postanawia zrozumieć swoją niezwykłość. Niestety literatura medyczna nie przynosi oczekiwanych wyjaśnień. Tymczasem kobietą zaczyna interesować się FBI. Adaline zmuszona jest zmieniać miejsca zamieszkania i tożsamości, by nie wpaść w ręce tajnych organizacji i nie stać się królikiem doświadczalnym. Przysięga sobie, że nigdy nie wyzna nikomu prawdy osobie. Jednak czas nieubłaganie płynie – jej jedyna córka się starzeje, kolejni pupile odchodzą, a na horyzoncie pojawia się miłość, której bohaterka nie może do siebie dopuścić. Ale Ellis Jones (Michiel Huisman) nie pozwala się tak łatwo przegnać.wiek adaline

Nie ulega wątpliwości, że „Wiek Adaline” to bajka lub baśń osadzona na przełomie XX i XXI wieku. I nie chodzi wcale o to, że występuje w produkcji motyw tak dalece fantastyczny jak niestarzejąca się bohaterka, a o wyidealizowany świat, wyidealizowane postacie i ogólną atmosferę wyparcia mrocznej strony sytuacji. Jedynym dramatem okazuje się miłosne niespełnienie. No, ale, jak to w bajkach, w końcu pojawia się książę na białym koniu, dla którego klątwa nie ma absolutnie żadnego znaczenia (to czy o niej wie, czy nie, jest tu również nieistotne), bowiem tak go księżniczka swoją niezwykłością urzekła, że gotów jest i „kocham” powiedzieć po tygodniu znajomości.

„Wiek Adaline” nie jest tak złym filmem, jak mogłoby się wydawać z opisu powyżej. To fakt, tematycznie nie jest najświeższy, a zignorowanie najbardziej intrygujących wątków nieśmiertelności wcale a wcale mu nie pomaga (tak, jak fakt, że stuletnia kobieta w ciele młódki, zachowuje się jak młódka), ale w zasadzie do trzech czwartych ogląda się go nieźle. Jasne, jest naiwny, słodki i romantyczny w ten okropny, infantylny sposób, ale cały czas ma się wrażenie, że to dopiero wstęp do większej intrygi. I owszem, ów „większa intryga” w końcu wychodzi na jaw. Nie jest jednak warta ponadgodzinnych podchodów.

Największą klęską okazuje się mimo wszystko podwójny czy nawet potrójny finał (ostatnio spotykam się z takim kończeniem filmów na raty coraz częściej i szczerze mnie to przeraża, bo mówi nienajlepsze rzeczy o kondycji scenopisarzy na całym świecie), z których każdy kolejny jest bardziej ckliwy, sztuczny i ociekający lukrem od poprzedniego. Znalazłam sobie nawet miejsce na parsknięcie śmiechem. Chwila, w której Harrison Ford zaczyna pytać swojego filmowego syna o powody jego pewności, co do posiadanych uczuć; gdy pada najbardziej pusty i tandetny argument, a Ford z dumą i nadzieją rzuca pierworodnemu kluczyki do auta… Tak, to wtedy wszystkie dobre emocje, jakie miałam w związku z tym filmem zaczęły obumierać, a potem padły ofiarą przyspieszonego rozkładu.

Blake Lively nie kojarzy mi się niestety z wysokiej klasy aktorstwem i po „Wieku Adaline” dalej nie będzie. Wróżę jej raczej karierę telewizyjną, a jeżeli trafi do kina, to na pewno nie pierwszego sortu lub nie jako postać pierwszoplanowa. Jest sztywna, nienaturalna i mało przekonująca. Brakuje jej też „tego czegoś”, co przykuwałoby widza do ekranu. Miała szansę stworzyć postać bogatą i charakterystyczną, a wykreowała widmo. Co do Michieal Huismana, to muszę powiedzieć, że swoją rolę filmowego ciasteczka spełnił doskonale – było na co popatrzeć.Najjaśniej zdają się świecić blaskiem gwiazd Hollywood Harrison Ford i Ellen Burstyn. Oboje mają co prawda role raczej epizodyczne, ale dramatycznie intrygujące.

Z kwestii technicznych – operatorsko to fantastyczny zbiór ładnych, symetrycznych kadrów, które nie mają w sobie nic oryginalnego i niezwykłego, więc nie zapadają w pamięci na dłużej, ale podczas śledzenia produkcji patrzy się na nie z ukontentowaniem. Muzyka jest spokojna, melancholijna i łzawa jak na słodką baśń przystało – nie czepiam się, bo uwielbiam ten rodzaj kiczu. Głos narratora z offu, który wtrąca się na zasadzie „dawno, dawno temu”, to także jeden z moich ulubionych zabiegów (na liście guilty pleasures). W ogólnym rozrachunku w tej sferze jest nieźle, a może nawet lepiej niż nieźle.

Niestety jako całość „Wiek Adaline” mnie nie urzekł. Przez pierwszą połowę miałam nadzieję, że okaże się jednym ze stałych punktów w moim repertuarze – takim na wyjątkowo podłe i paskudne dni, gdy chcemy uwierzyć, że happyendy to nie tylko kinowy wymysł – ale ostatecznie produkcja zboczyła z właściwego kursu. W pewnym momencie miałam wrażenie, że ktoś cukierkowym nożem podrzyna gardło jednorożcowi i podpala tęczę, po której przybiegł. Jeżeli jednak ponadprzeciętnie trawicie cukry, będziecie zadowoleni.

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska