ZA PAJĘCZYNĄ
Są filmy, które jedynie wydają się istnieć jako odbicie w spokojnej tafli. Wystarczy tylko delikatne muśnięcie, by taki miraż rozpierzchł się i rozmył. „Ain’t Them Bodies Saints” („Wydarzyło się w Teksasie”) Davida Lowery może być postrzegany jako właśnie takie odbicie, jak sen, którego istnienia po przebudzeniu nie jesteśmy pewni.
Początek filmu to tylko cisza, dwie twarze i emocje. Ona, Ruth (Rooney Mara) odchodzi. A może nie? Nie wygląda na zdecydowaną. On, Bob (Casey Affleck) ją zatrzymuje. Następuje krótka wymiana zdań. Ona chce innego życia dla siebie i dziecka. Dziecka? On uśmiecha się na wieść o przyszłym ojcostwie. Złość mija, chmury się rozstępują i wszystko wskazuje na to, że mogliby tak stać na tym polu w pastelowych barwach i słonecznych promieniach w nieskończoność. Czeka ich jednak strzelanina. To ona celnie wypali do policjanta, ale to on pójdzie do więzienia. Będzie pisał listy i kiedyś wróci, tak przynajmniej jej obieca. A jak będzie naprawdę?
„Ain’t Them Bodies Saints” trudno przypisać konkretnemu gatunkowi. Ma w sobie coś z ballady country, z melancholijnego westernu, a także, oczywiście, z melodramatu. Jest w nim również element baśniowy, to wrażenie kruchości i mirażu. Swój znak odciska na produkcji także film gangsterski, ale w całkowicie nowym wydaniu. Jakby przestępcy z ciemnych uliczek wielkich miast wybrali się na wieś, by nieco odsapnąć i zwolnić.
Produkcja Davida Lowery to obraz o samotności, nadziei i wyczekiwaniu. Doskonale uwidacznia się to w sferze operatorskiej. Szerokie ujęcia; zdjęcia przestrzeni przetkane promieniami, najczęściej wschodzącego, słońca; fotografie pól i dróg, które zdają się nigdy nie kończyć. Z drugiej zaś strony ciemne wnętrza przywołujące na myśl więzienne cele. Całości emocjonalnej sfery wizualnej dopełnia muzyka. Raz jest tylko cichym tłem, jakimś podszeptem, innym razem wyłania się na pierwszy plan, a następnie urywa nagle, potęgując tym samym, i tak już ogromną, skalę uczuć. W kulminacyjnych momentach ma w sobie coś pierwotnego. Sama w sobie stanowi metafizyczną podróż. Ja przed oczami miałam indiańskie plemię i szamańskie tańce w ciepłym świetle ogniska.
Nie byłby to jednak tak intrygujący film, gdyby nie gra aktorska. Rooney Mara i Casey Affleck tworzą między sobą napięcie, które nie wydaje się być skutkiem wyłącznie talentu, ale zwyczajnie ludzkiej reakcji. Nie wiadomo w zasadzie, czy grają, czy nurzają się bezwiednie w przedstawianym świecie. Ich relacja wydaje się do bólu (i to kluczowe dla tej produkcji) szczera. Głównie dzięki nim, aktorom, cała historia wkrada się tak niepostrzeżenie do serca i umysłu.
Chociaż „Wydarzyło się w Teksasie” ma w sobie tak ogromny ładunek emocjonalny, to są to emocje zza szyby. Chciałoby się ich dotknąć, poczuć, posmakować, ale oddziela je od widza wyraźna bariera. Wszystkie wydarzenia rozgrywają się za jakimś rodzajem pajęczyny – ma się wrażenie, że jest to cienka granica, ale i tak nie chce się jej przekroczyć. Tak, jakby mogło to wywołać bolesne konsekwencje. Ta niewidzialna linia doprowadza do wewnętrznego chaosu. Widz nie może określić swojego położenia jako odbiorcy. Czy przekroczył już tę niewidzialną barierę i wchłonęło go miasteczko gdzieś na końcu świata, czy wciąż jest tylko człowiekiem siedzącym przed ekranem?
„Wydarzyło się w Teksasie” broni się samym nastrojem i operatorskim pięknem. To film na pełen melancholii, letni wieczór, który widza otula i odrywa od otaczającej rzeczywistości. Z tej podróży nie wraca się już jednak takim samym. Na to musicie być przygotowani.