FRIEDKIN DLA WYBRANYCH
Czasami od pierwszego zwiastuna filmu wiadomo, że będzie hitem – jeśli nie artystycznym, to przynajmniej kasowym. Przemawia za tym obsada, nazwisko reżysera bądź scenarzysty, chwytliwe hasło reklamowe odwołujące się do cenionych produkcji albo… sprytny montaż trailera. Są też takie produkcje, które pomimo wystąpienia któregoś z tych elementów lub nawet kilku z nich, są z góry skazane na porażkę.
Taki właśnie jest „Zabójczy Joe”. Na reżyserskim stołku William Friedkin, odpowiedzialny za takie klasyki, jak „Egzorcysta” czy „Francuski łącznik”. Na ekranie Matthew McConaughey, Emile Hirsch, Juno Temple, Thomas Haden Church i Gina Gershon. Mamy więc cenionego twórcę i zespół utalentowanych aktorów znanych zarówno z ekranów kinowych, jak i telewizyjnych, pracujących zresztą nie tylko w ramach ścisłego mainstreamu. Niestety, jak się okazuje, czasem to za mało.
Styl, w jakim zrealizowano film, doskonale pasuje do miejsca, w którym ulokowano akcję, czyli do Teksasu. Przekłada się to na specyficzną estetykę świata przedmieść z południa USA i zamieszkujących je społeczności (stereotypowo niemal tożsamych z figurą rednecks, czyli amerykańskich „wieśniaków”) oraz na akcent, jakim posługują się aktorzy, wcielający się w swoje postaci. W połączeniu z wysoką kategorią wiekową (dozwolony za oceanem dla widzów powyżej 17 roku życia), musiało to zaowocować zawężeniem docelowej grupy odbiorców. Należy więc docenić fakt, że film w ogóle ukazał się w Polsce. To, że nie trafi do naszych kin było do przewidzenia. Za sprawą Monolith można go jednak obejrzeć na DVD.
Czy warto? Mam mieszane odczucia. Odkładając na bok skrajnie osobiste wrażenia, z łatwością można wskazać sporo zalet. Na pewno trudno odmówić mu specyficznego nastroju, łączącego tragizm i brutalność z elementami komedii. W efekcie powstaje groteskowa historia, niestroniąca tak od farsy, jak i dramatu. Szkoda tylko, że autentycznie zabawne sceny (jak ta z oczekiwaniem na prawnika) stanowią wyjątek, burzący nieco gorzką wymowę historii. Poza tym, pomijając finałową sekwencję, w filmie brakuje tego „czegoś”, co utrzymywałoby napięcie czy dreszcz emocji.
Jest to istotne niedociągnięcie, bo historia Chrisa (Hirsch), który wraz z ojcem (Church) planuje zabójstwo matki powinna od początku do końca drażnić, niepokoić i podtrzymywać ciekawość widza. Zwłaszcza, że zabójstwa dokonać ma policjant, Joe Cooper (McConaughey), a w intrygę wpleciona zostaje siostra Chrisa, Dottie (Temple), która posłużyć ma za zaliczkę (tudzież zastaw) dla mordercy. Brzmi intrygująco? Jasne, ale wystarcza na pierwszy kwadrans. Dalej akcja owocuje tylko kilkoma zwrotami, w większości niestety przewidywalnymi. Mimo że scenariusz Tracy Letts ma kilka zalet (ostatnia minuta zasługuje na oklaski), to jest to jeden ze słabszych elementów filmu.
Na szczęście poza „brudnym” stylem Friedkina i tragikomicznym nastrojem „Killing Joe”, również obsada prezentuje się nad wyraz ciekawie, a aktorzy – bez wyjątków – dali istny popis umiejętności. W scenach zakrawających o absurd ich bohaterowie doskonale pasowali do schematu dzięki przesadnie ekspresyjnej grze, podczas gdy w bardziej stonowanych fragmentach wypadali niezwykle autentycznie.
– Włóż spodnie, musimy pogadać.
– Po co spodnie?
– Wychodzimy.
– Nigdzie nie idę.
– Na osobności! –
Możesz szeptać.
– Włóż spodnie.
– Nie!
Z całą pewnością „Killing Joe” nie jest obrazem dla każdego. Nie chodzi nawet o to, że to film tylko dla dojrzałych widzów. Specyficzny charakter utworu wymaga odpowiedniego odbiorcy, który będzie w stanie czerpać przyjemność z obcowania z bardzo dziwną konwencją. Być może wówczas historia ta jawić się będzie czymś więcej, niż „tylko” odważnym eksperymentem. W przeciwnym razie docenić można co najwyżej kunszt poszczególnych osób zaangażowanych w projekt i odwagę decydentów, którzy pozwolili go zrealizować.
Osobiście, pomimo całej sympatii do wszystkiego, co choćby trochę odbiega od normy, dostrzegłem tu niestety tylko przerost intencji nad efektem. Nawet nie formy nad treścią, bo ani ta pierwsza nie jest szczególnie efektowna, ani ta druga szczególnie głupia czy banalna. Tym niemniej, spory potencjał, jaki drzemał w tym filmie gdzieś zniknął. Wszystkie składniki były naprawdę dobre, ale z ich połączenia powstało coś, co trudno uznać za udane. Szkoda, bo mogło być naprawdę świetnie, może nawet przełomowo. Cieszę się natomiast, że ten film powstał, bo to dowodzi, że można dziś robić kino nieco inaczej, bardziej „pod prąd” – nawet w Hollywood, nawet z wielkimi gwiazdami.
W filmie nie tylko sama fabuła porusza „nieczyste” tematy. Cały jest wulgarny, począwszy od słownictwa, skończywszy na epatowaniu przemocą i seksualnością. Znalazło się nawet miejsce na połączenie wszystkich wymienionych elementów w całość, z wykorzystaniem niesmacznego żartu opierającego się na dwuznaczności angielskiego słowa cock. To właśnie dlatego utwór dozwolony jest wyłącznie dla widzów dorosłych, odpornych na wszelkiej maści niestosowne udziwnienia.
Publikowano również na: polter.pl