TU MIAŁ BYĆ TYTUŁ, ALE ZASNĘŁAM W TRAKCIE WYMYŚLANIA
Człowiek to przekorna istota. Jak rodzic powie dziecku, by nie wtykało gdzieś palucha, to wetknie na pewno. Dziewczyny zakochują się w łobuzach, jakby się chciały upewnić, że łobuz to łobuz i złamie im serce. Nawet mleko, które stoi w lodówce od dwóch tygodni, sprawdzamy organoleptycznie, jakby termin ważności nie był wystarczający. Jestem człowiekiem, więc przekorę mam we krwi. Kiedy zobaczyłam książkę prof. K. McCoya i dra Hardwicka pt. „Najnudniejsza książka świata”, nie mogłam się oprzeć – musiałam sprawdzić, czy faktycznie jest taka nudna.
Okładka nudna nie jest, choć do wyjątkowo wymyślnych nie należy. Owca o niemal wyzywającym wyrazie twarzy, która zdobi obwolutę, wygląda, jakby zastanawiała się, dlaczego w ogóle ktoś miałby wziąć tę książkę do ręki. Czarne litery o prostym kroju nieustępliwie przekazują prawdę o tytule i zawartości tomu. Ciemnobłękitne tło jakoś wyjątkowo nie morzy, ale pobudzające też nie jest. Słowem: wpatrywanie się w okładkę by człowiekowi w spaniu na pewno nie przeszkodziło.
Początkowo sądziłam, że nazwanie lektury „Najnudniejszą książką świata” jest chwytem marketingowym użytym na zasadzie kontrastu. Spodziewałam się, że kiedy ją otworzę, to zaleje mnie masa niezwykle frapujących informacji lub historii. Nic bardziej mylnego! Ta książka naprawdę jest absurdalnie nudna. No, chyba że interesuje was np. historia żwiru albo konwencja wiedeńska o ruchu drogowym – to prawdziwe przykłady tytułów rozdziałów ze zbioru McCoya i Hardwicka. Chcecie więcej? Proszę bardzo: objaśnienie różnych angielskich nazw ściegów, miary gęstości liniowej włókien, różne rozmiary i kolory cegieł używanych w Wielkiej Brytanii…
Teraz pewnie sądzicie, że z was żartuję, że pewnie wszystkie te nudno brzmiące rozdziały tak naprawdę stanowią błyskotliwie i z humorem opisane historie. Absolutnie nie. Są dokładnie tak nudne, jak wskazuje na to ich tytuł. Autorzy postarali się spisać je językiem przezroczystym, nijakim, w żaden sposób nieintensyfikującym wrażeń (no, chyba że senność). Oczywiście z książki dowiedzieć można się także wielu ciekawych rzeczy. Zwykle są one jednak wyrwane z kontekstu albo po prostu opisane tak, że nie można przebrnąć przez tekst przynajmniej bez ziewania.
Starania o uśpienie czytelnika widać również w konstrukcji książki. Rozdziały skupione na przedstawieniu wyjątkowo niezajmującego tematu, przemieszane są z liczeniem owiec tudzież znajdowaniem różnic między miniaturowymi grafikami (na stronie mieści się ich niemal 50 i mimo usilnych starań nie znalazłam między nimi żadnej różnicy, ale może dlatego, że… zasnęłam, zanim mi się to udało) albo hipnotycznymi wizualizacjami. Mam wrażenie, że to zróżnicowanie bierze się z przekonania, że na każdego usypiająco działa coś innego. Faktycznie, niektóre fragmenty lub zadania nużyły mnie mniej od innych. Tak czy inaczej, zwykle nie udawało mi się doczytać nawet 20 stron przed wpadnięciem w objęcia Morfeusza.
Jeżeli lubicie wiedzieć rzeczy, które większości ludzi są całkiem obojętne; jeżeli chcecie poznać odpowiedzi na pytania, których najpewniej nikt wam nigdy nie zada; jeżeli cierpicie na bezsenność i nic wam nie pomaga – ta książka jest dla was. Ten jeden raz możecie dać wiarę reklamie, bo to naprawdę najnudniejsza książka na świecie, a jej czytanie grozi natychmiastowym zaśnięciem.
Tekst publikowany również na Lubimy Czytać