cmętarz zwieżątOSWAJANIE ŚMIERCI

Śmierć to nie dzikie zwierzątko, które można udomowić. Kiedy przychodzi, rozrywa pazurami serca i wyciska łzy z oczu. Śmierć nie zna litości, nikogo nie omija, często atakuje z zaskoczenia. Do tego właśnie, do tej nieuniknioności i bezpardonowości śmierci, należy się przyzwyczaić; z tym się trzeba oswoić… Oto jak w telegraficznym skrócie można byłoby opisać sens „Cmętarza zwieżąt”, jedenastej powieści Stephena Kinga.

Koty to są stworzenia z innej planety. W oczach żarzy im się coś niepokojącego, zawsze chodzą własnymi drogami, często sprawiają wrażenie magicznych i tajemniczych. Nic więc dziwnego, zwłaszcza w kontekście fabuły „Cmętarza zwierząt”, że na okładce powieści znalazł się właśnie kot. Bursztynowymi, jadowitymi oczami przygląda się zaniepokojonemu czytelnikowi, jakby tylko czekał, aż wydarzy się tragedia. Jakby był wysłannikiem czegoś gorszego, a odbiorca powieści właśnie wpadał w zastawioną przez mroczny duet pułapkę. Innymi słowy – w klimat horroru wchodzi się już od kontaktu z okładką książki.

cmętarz zwieżątProtagonista powieści, Louis Creed, właśnie dostał pracę lekarza na uniwersytecie. Wraz z całą rodziną – żoną Rachel, pięcioletnią córką Eileen, dwuletnim synem Gagem oraz kotem o wdzięcznym imieniu Winston Churchill – przeprowadza się więc do niewielkiego Ludlow w stanie Main. Nowy dom, chociaż stanowi kontrast dla mieszkania w Chicago, szybko przypada bohaterom do gustu. Zachwyca ich urokliwe otoczenie oraz przemili sąsiedzi. Jedynie pobliska ruchliwa droga oraz ślady przeszłej bytności Indian na tych terenach sporadycznie powodują u rodziny gęsią skórkę. Wkrótce ma się okazać, że nie bez powodu.

O Strzelbie Czechowa, zapowiedzi przyszłych wydarzeń na długo przed ich wystąpieniem, słyszeli niemal wszyscy. W „Cmętarzu zwieżąt” takowymi strzelbami są wspomniane – ruchliwa droga oraz ślady Indian. Pod tym drugim hasłem kryje się miejsce, w którym lokalni mieszkańcy od pokoleń chowają swoje zmarłe zwierzęta, czyli tytułowy cmentarz. Czytelnik ani przez sekundę nie ma wątpliwości, co będzie stanowiło trzon tej historii. Wiadomo, że coś lub ktoś straci życie, a wtedy mroczne zbiorowisko nagrobków odsłoni swoją prawdziwą moc. I tak się dzieje. Gdy kot Church zostaje potrącony przez ciężarówkę, bohaterowie oddają go indiańskiej ziemi. Pupil wraca do domu już następnego dnia, ale czy to naprawdę to samo zwierzę?

King stopniowo dawkuje czytelnikowi informacje i intensyfikuje napięcie. Urokliwa okolica z każdym rozdziałem wydaje się coraz mroczniejsza, aż w końcu błękitne niebo przykrywają ołowiane chmury, pobliskie kwiaty więdną, a soczysta trawa zamienia się rozmokłe bagna. Wszyscy – odbiorcy oraz bohaterowie – czują, że zbliża się coś okropnego. Nikt jednak nie jest w stanie (a może po prostu nie chce?) powiedzieć, o co dokładnie chodzi. Kiedy postaci odnajdują w sobie odwagę, jest już zwyczajnie za późno. Nie da się ukryć, że największa siła „Cmętarza zwieżąt” tkwi właśnie w tym perfekcyjnie zaplanowanym, narastającym napięciu. Sama historia jest bowiem przewidywalna i, zwłaszcza jak na Kinga, nieskomplikowana. Brakuje tutaj, tak lubianych przeze mnie, rozbudowanych pobocznych historii i licznych „zapleczowych” opowiastek o drugoplanowych postaciach.

Gdy oglądasz horror, wszyscy na widowni wiedzą, że bohater, czy bohaterka, okażą się dość głupi, by wspiąć się po schodach, lecz w rzeczywistości sami tacy są — palą, nie zapinają pasów bezpieczeństwa, wprowadzają się z rodziną do domu obok ruchliwej szosy, po której całymi dniami i nocami krążą wielkie ciężarówki.

Po raz kolejny mistrz horroru przybliżając czytelnikom pełną grozy historię, próbuje jednocześnie opowiedzieć o czymś innym niż strach i potwory. „Cmętarz zwieżąt” tematyzuje ludzkie obawy przed umieraniem oraz niezdolność do zaakceptowania śmierci jako takiej. Sporo znajdziemy tutaj także o rozpaczy i bezgranicznej, niezdolnej do „odpuszczenia” miłości. Człowiek traktuje śmierć jako coś obcego, innego i nienaturalnego. Rzadko myśli o umieraniu w kategoriach spokoju czy ukojenia. Bohaterowie „Cmętarza zwieżąt” boją się końca, ale nie potrafią go zaakceptować, dlatego stają z nim w szranki, nie bacząc na koszty. A te okazują się naprawdę wysokie.

O tym, że kostucha to stały towarzysz człowieka przekonujemy się jeszcze jako dzieci, gdy umiera nam ukochany chomik, leciwy pies albo schorowany członek rodziny. Zaczynamy się jej wtedy bać, zapominając, że przecież nie jest niczym nowym, że była z nami cały czas, a zasady gry wcale się nie zmieniły. Tymczasem ona zabiera kogo i kiedy chce, a my – wciąż walcząc z wiatrakami – za każdym razem zostajemy z porażającą rozpaczą. O ile życie byłoby łatwiejsze, gdybyśmy nauczyli się koegzystować ze śmiercią, prawda? Nawet Stephen King wie jednak, że to po prostu niemożliwe.

Alicja Górska