POKOCHAĆ SIEBIE
Próbujemy dostosować się do Pana Podobno Idealnego i oczekiwań świata, a potem dusimy się, dławimy i tęcza wspólnych obiadków tryska nam nosem. A chciałoby się wyjść z domu, wskoczyć w kałużę, rzucić patelnią, zrobić tatuaż i wreszcie pomyśleć o sobie. Dlaczego tego nie robimy?
Każdego dnia patrzę w lustro z setkę razy – mijając je w przedpokoju, zderzając się z nim w uczelnianych łazienkach, w samochodzie i centrach handlowych. Widujemy się z tą gładką taflą tak często, że siłą rzeczy powinnyśmy się zaprzyjaźnić. Ale nic z tego. Lustro to esteta, to perfekcjonista, to niestrudzony coach o wątpliwym podejściu psychologicznym, który nieustannie wrzeszczy: Pryszcz! Zmarszczka! Brzydkie brwi! Koszmarne włosy! Za małe uszy! Za grube nogi! Za duży tyłek! Jesteś brzydka, gruba, nieatrakcyjna, zdejmij tę kusą spódniczkę, załóż workowaty sweter, zakryj się, ukryj się, spuść wzrok, udawaj, że nie istniejesz. Albo po prostu – nie istniej. Istnieć mogą tylko piękni, szczupli, doskonali.Co z tego, że dwa skończone kierunki studiów, wydana książka, teksty naukowe in progress, plany doktoranckie; że pasje, że marzenia, że realizacja, a nie tylko kanapa, pilot i wiaderko lodów. Nie łudź się. Trzeba jeszcze piętnastu kilo, jeszcze kilku wypłat zostawionych w drogerii, dwóch treningów dziennie zamiast jednego, kolejnych studiów, może jakiś kurs kobiecości – chodzenie na szpilkach, kręcenie biodrami, kuszące rozchylanie ust; musisz być bardziej interesująca, bardziej zabawna, bardziej tajemnicza, bardziej otwarta, bardziej… Niemal każda kobieta mogłaby sporządzić podobny opis. Bez przygotowania, bez zastanowienia. Wystarczy jeden rzut oka w lustro. Podobnej analizy życia dokonała Sylwia Kubryńska w książce „Kobieta dość doskonała”, w której dała upust kobiecym frustracjom, o których żadna z nas nie mówi, a każda przeżywa.
Okładka tej niespełna trzystustronicowej książki wygląda niepozornie, choć swoim pastelowym fioletem zdecydowanie odróżnia się od innych tytułów na księgarskich półkach. W centralnej części obwoluty znajduje się kobieta ze skrzyżowanymi nogami, założonymi rękami i zaciętą miną, siedząca na nożach niczym fakir na gwoździach. I tyle. Na dole nazwisko autorki. Na górze tytuł z „dość” dopisanym odręcznie – delikatnie, białą kredą, jakby niepewnie. Bo przecież nie ma czegoś takiego jak „dość doskonały”, prawda?
Po tym przydługim wstępie mogłoby się wydawać, że w „Kobiecie dość doskonałej” rozchodzi się o obarczenie kogoś winą. Że ta zakompleksiona kobieta, która patrzy w nienawistnego przyjaciela – lustro – próbuje zrzucić odpowiedzialność za swoje myśli na kogoś innego; że wytyka palcami tych niezadowolonych mężczyzn, tych zwolenników perfekcji; wszystkich tych, którzy ją odrzucili, odrzucają, będą odrzucać. Ale nic bardziej mylnego. To ty (to ja) patrzysz w to lustro i widzisz braki, niedoskonałości, brzydotę i czarną dziurę beznadziei. To nie faceci (czy wiecznie niezadowoleni członkowie rodziny), którzy ignorują nasze istnienie, łypią na nas z lustra, a my same. Oczywiście, kobiety wtłacza się w pewien schemat od najmłodszych lat. Dobra dziewczynka to ładna dziewczynka, urocza dziewczynka, słodka dziewczynka. Taka, którą można pociągnąć za kucyki, uszczypnąć w rumiany policzek; która wyrecytuje wierszyk, przytuli wujka, a na koniec z pewnym zawstydzeniem powie, że dostała piątkę z przyrody. Piątkę, nie czwórkę plus. Czwórka plus nie jest ładna, urocza i słodka.
Nie wstydź się. Nie zasłaniaj rękami ust. Nie rezygnuj z własnych potrzeb. Nie ustępuj. Nie staraj się dopasować. Nie wytrzymuj. Nie oddawaj najlepszej porcji tiramisu żadnemu facetowi, który ma focha, w nadziei, że zobaczysz na jego twarzy uśmiech wdzięczności. Nie zobaczysz. Jego foch jest jego sprawą. Twoją sprawą jest twoje życie.
Sęk w tym, że o ile wchodzenie w rolę w okresie dziecięcym wydaje się naturalne, o tyle przybiera wymiar absurdu w czasie usamodzielniania. Tylko, że wtedy jest już za późno. Wtedy kobieta zakodowała już sobie, że musi być: eteryczna, efemeryczna, delikatna, zwiewna, łagodna, urocza, słodka – (tutaj wstaw wszystkie pozostałe przymiotniki). Kobieta chce się podobać, bo taka jest przecież rola kobiety. Kobieta musi też rozumieć i akceptować wady wybranka, kobieta nie może narzekać, powinna się uśmiechać, powinna pracować, powinna prać brudne gacie, a na pytanie „co na obiad?” odpowiadać: „Twoje ulubione gołąbki, jak u mamy, kochanie”. Dobrze, dobrze, ale to wszystko nieprawda. Kobieta nic nie musi, tylko się jej tak wydaje.
I to jest właśnie sens „Kobiety dość doskonałej”. W świecie z tak absurdalnym obrazem kobiecej doskonałości nie potrafimy zaakceptować siebie, znaleźć w sobie własnej wartości. Naszym celem jest życie z amerykańskich przedmieść – jakiś cukierkowy obrazek, cały skąpany w pasteli i rozświetlony rzędami białych zębów. Świadomie lub nie, nieustannie się poniżamy, by ten landszaft osiągnąć. Próbujemy dostosować się do Pana Podobno Idealnego i oczekiwań świata, a potem dusimy się, dławimy i tęcza wspólnych obiadków tryska nam nosem. A chciałoby się wyjść z domu, wskoczyć w kałużę, rzucić patelnią, zrobić tatuaż i wreszcie pomyśleć o sobie. Dlaczego tego nie robimy?
Pytasz samą siebie, dlaczego wciąż musisz coś robić, dlaczego ktoś tak to zorganizował i nawet w sobotę, w niedzielę i święta ty wciąż, w kółko MUSISZ, kurwa, coś robić? Dlaczego, gdy patrzysz w punkt daleko, na chmury, dlaczego jakaś niewidzialna matka Eli Kozior, drze na ciebie mordę, że TRACISZ CZAS?
No i jest jeszcze zakochanie. Największa pułapka dla kobiecej samodzielności, samostanowienia. Spotykasz jego i to jest jak grom z jasnego nieba. On się uśmiecha, Ty się uśmiechasz, świat błyszczy się jak skóra tego pseudowampira ze „Zmierzchu”. Tylko potem on dzwoni jakoś w kratkę, odpisuje jakby od niechcenia albo i nie odpisuje, nie zaprasza, nie przyjmuje zaproszeń, spóźnia się, nie komplementuje, nie deklaruje, robi Ci wodę z mózgu, obraża się albo lustruje na Twoich oczach tyłek Chodzącej Doskonałości – (tutaj wstaw swoje doświadczenia). I w Twojej głowie nigdy nie jest tak, że to on jest niedoskonały. Ty jesteś. Bo gdyby te piętnaście kilogramów mniej, gdyby włosy dłuższe, gdyby sukienka krótsza (a może dłuższa? a może spodnie?), gdyby gust filmowy inny albo dowcip bardziej elokwentny, gdyby… Ale próbujesz, ale piszesz, ale proponujesz, bo przecież jak nic, jak ten grom to tylko efekt dźwiękowy z puszki po konserwie, to przecież będzie porażka. Przecież nie będziesz nic warta. Przecież nie spełnisz swojej kobiecej roli bycia idealną, piękną, doskonałą. Więc on Cię odtrąca, odsuwa, może nawet bije po twarzy, a Ty w szloch, w ryk i na kolana. I błagasz i to błaganie nie jest wcale o niego, tylko o siebie. A przecież Ty to nie on. Więc dość poniżania.
Ja chciałam, żeby było dobrze, żeby mnie ktoś przytulił, żeby pogadał, pośmiał się ze mną, żeby wyszedł ze mną na spacer i podzielił tęsknotę za psem. Żeby zrozumiał, że ja lubię książki i poczucie bezpieczeństwa, że właściwie to nic więcej od życia nie chcę, tylko psa, książkę i przyjaciela.
Sylwia Kubryńska w bezpośredni sposób opowiada o tym, o czym kobiety nie chcą mówić. Dowolnie zmienia formę narracji, chociaż akcentuje, że to jej historia. Autorka jest więc i „ja”, i „ty” i „my”. Uniwersalna i multifunkcjonalna, dokładnie taka, jak kobieta z niemożliwych do zrealizowania wyobrażeń świata. Kubryńska nie mówi: zmień się, obudź się, przestań, zacznij; zamiast tego częściej zadaje pytanie (niekoniecznie wprost): dlaczego? Lektura „Kobiety dość doskonałej” to jednoczesne śledzenie odbicia swojej historii w opowieści autorki oraz kreowanie własnej. Co więcej, wściekła, ironiczna szczerość tego tekstu może – jak w moim przypadku – doprowadzić do katharsis.
Stoję przed lustrem i widzę dokładnie to samo, co jeszcze kilka godzin temu. Piętnaście kilogramów mniej, ale wciąż o piętnaście za dużo. Włosy w nieładzie, wciąż odrastające po lekkomyślnej decyzji. Zwiotczałe ramiona, bo skóra nie nadąża w wyścigu o idealne ciało. Ciemne oczy, długie rzęsy, zadrapanie na podbródku. Nie odbijają się w lustrze moje emocje, moje bycie „zbyt” – bo kobiety zawsze są „zbyt” albo „za mało” – węzeł gordyjski emocji, o którym Kubryńska pisze, że jakże przyjemnie byłoby go wyrzucić zamiast próbować rozsupłać. Dalej czuję bolesny ucisk w klatce piersiowej, dalej dławią mnie emocje. Więc co się zmieniło? Tylko tyle, że wiem: świat mnie nie pokocha, jeżeli najpierw ja siebie nie pokocham (i wszystko mi jedno, że brzmi to jak mądrość Coelho).
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Czwarta Strona.