W CIERPIENIU NIE MA NIC SZLACHETNEGO
Jest lato. To miała być pierwsza część naszego urlopu. Na pomorzu, w moich rodzinnych stronach, przez cały tydzień leje jednak jak z cebra. Leżę w swojej dawnej sypialni, krople bębnią o szyby, przez uchylone okno dobiega mnie ich dudnienie i powiewy wilgotnego chłodu. To jednak nie nieudany urlop, czy wstęgi zimnego powietrza zaciskają się ciasnymi obręczami wokół mojego serca, lecz „Niebo na własność” Luke’a Allnutta.
Pastelowa, stonowana kolorystyka okładki mogłaby mieć w sobie coś romantycznego, gdyby nie umieszczona w centrum obwoluty grafika przedstawiająca roześmianego chłopca przytulającego się do mężczyzny. Fotografia, rozwiana na brzegach, nie pozwala mieć wątpliwości, iż nie jest to urocza historia z happy endem. Wszelkie oczekiwania co do lekkiej lektury, jeżeli ktoś miałby takowe, rozwiewają się jak garść piasku rzucona na wiatr, gdy tylko dać estetycznej stronie książki na siebie wpłynąć.
Rob to złote dziecko, geniusz, który mimo przeciwności losu i marnego statusu majątkowego właśnie kończy Cambridge. To jedna z ostatnich imprez, głośne pożegnanie z latami beztroski, ale też ciężkiej nauki. Los jakby wiedział, że życie Roba wkracza w nowy etap, stawia na jego drodze Annę – trochę nieświadomą swojej urody, nieco oziębłą, szaloną i ułożoną jednocześnie. To miłość od pierwszego wejrzenia – z wzajemnością – i wydaje się uczuciem na zawsze. Para rozpoczyna wspólne życie, przechodzi przez kolejne etapy poznawania się, świętuje sukcesy i wspólnie walczy z problemami. Jednak bliski ideału świat Roba i Anny (a także oddzielne egzystencje) chwieje się w posadach, gdy okazuje się, że ich kilkuletni syn, Jack, choruje na raka mózgu.
Historie opisujące walkę z rakiem czy inną chorobą rzadko trafiają w moją emocjonalność. Zwykle są nienaturalnym potokiem sztucznych monologów, a ich stronice wypełniają papierowe postacie. Najczęściej mam wrażenie, że ktoś – z powodów, których nie pojmuję – próbuje mnie emocjonalnie szantażować, na siłę wycisnąć ze mnie łzy. Nie w tym przypadku jednak. „Niebo na własność” to historia przejmująca i wzruszająca dzięki swojej prostocie, zdającej się nie na miejscu prozaiczności, pozornemu spokojowi. Czas wydaje się w niej jednocześnie stać w miejscu (jak zapętlone wspomnienie) i pędzić (ku nieubłaganemu końcowi).
Chociaż bodźcem napędowym dla akcji jest przede wszystkim choroba oraz ostateczna śmierć kilkuletniego Jacka, to autor skupił się raczej na jej wpływie na rodziców dziecka, niż samym zmaganiu z nowotworem chłopca. Allnutt poprzez postawy swoich protagonistów jasno daje do zrozumienia czytelnikom, że podobne doświadczenie nie daje się opisać, ani zrozumieć w inny sposób niż poprzez bezpośrednie poznanie. Nie wkłada więc ani w warstwę opisową, ani w wypowiedzi czy przemyślenia bohaterów długich elaboratów na temat targających nimi uczuć czy emocji. W zamian po prostu pozwala czytelnikom na obserwację przedstawionej rzeczywistości i wyciąganie własnych, często z tej samodzielności bardziej sugestywnych dla przeżyć, wniosków.
Czasami doświadczamy miłości w najbardziej nieoczekiwanych chwilach. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak łatwo mogą kogoś rozczulić.
Doskonale widać to przede wszystkim w budowaniu relacji między bohaterami. Początkowo ich związek znajduje się w centrum opowieści. Pojawiają się opisy romantycznych uniesień, niekiedy subtelnie poetyzowane analizy wizualne obiektu westchnień. Czytelnik wraz z protagonistami przeżywa okres „miesiąca miodowego”, by później płynnie przejść do wypełnionej miłością codzienności. Z czasem historia relacji bohaterów, szczególnie po pojawieniu się dziecka (co jest doskonałą metaforą realnych zjawisk), zostaje zmarginalizowana. Autor i jego postaci bardziej skupiają się na doświadczeniach Jacka niż jego rodziców. Nawet kiedy do głosu dochodzi Rob czy Anna to częściej po to, by dookreślić obraz małego i ich jako jego opiekunów (nie jednostki jako takie). Ostateczna separacja, ukazująca różnorodność przeżyć poszczególnych protagonistów, dokonuje się po cichu, nie wiadomo kiedy.
(…) czasami opowiedzenie swojej historii to jedyne, co trzyma nas przy życiu.
Subtelność to zresztą coś, co Allnutt zrozumiał i opanował do perfekcji – akcja udramatycznia się niespiesznie, w doskonale wyważonym tempie; bohaterowie zyskują swoje cechy z czasem, poprzez drobiazgi jak wspomnienie ich przyzwyczajeń czy zaprezentowanie ich zachowań w konkretnych sytuacjach. Najbardziej tragiczne fragmenty książki oddziałują na odbiorcę dzięki delikatnie nakreślonym wskazówkom, a nie brutalnemu wyłożeniu kawy na ławę. Czytelnicy znają przecież historie takie, jak ta. Niejeden dziecięcy bohater umierał na ich oczach. A jednak jest w tym mętnym bezczasie i ostatecznej bezczynności coś dojmującego, przytłaczającego.
patrząc na tamten zachód słońca, chciałem poruszyć temat nieba, ale za bardzo się bałem i nie chciałem powiedzieć czegoś niewłaściwego.
Najgorszym, co ostatecznie można by o tej książce napisać jest jakiś frazes w stylu „przypomina jak ważna jest rodzina”, „zachęca by zwolnić i cieszyć się chwilą” albo „uczy doceniać to, co się ma”. To wszystko nieprawda. Na pierwszy plan wysuwa się raczej bolesna świadomość powtarzalności ludzkich cierpień, przy jednoczesnym przekonaniu ludzkości, że za każdym razem dzieje się to po raz pierwszy. Przywoływane raz z po raz wpisy z for internetowych wprost wrzeszczą do czytelnika: ty i twoje cierpienie nie jesteście wyjątkowi. Przypomina, że nie wszystko od nas zależy oraz że nawet teoretyczna akceptacja bezsilności nie przygotuje człowieka na prawdziwe z nią starcie. Brutalnie uderza prawdą o tym, że w obliczu niewyobrażalnego zawsze zostajemy sami ze sobą i swoimi emocjami – bez zrozumienia dla każdego, nawet najbliższych. Sama prawda.
Za egzemplarz dziękuję: Wydawnictwo Otwarte
Premiera już 16 lipca.