TYLE JESTEŚMY WARCI, ILE…
Mamy XXI wiek. Tak tylko przypominam, bo wydaje mi się czasami, że niektórzy obudzili się po kilkusetletniej drzemce i absolutnie nie dostrzegają zmian, jakie zaszły na świecie w ciągu tych kilku wieków. Wiecie, kobieta to już nie tylko niewykształcona pomoc domowa z gromadą dzieciaków, lecz żądna sukcesów i nie gorzej niż mężczyzna wyedukowana pani swojego losu. To nie tak, że kiedy mamy 25 lat i wciąż wiedziemy życie solo, uznaje się nas za przegrane i nic niewarte stare panny. Mężczyźni nie muszą już nas ratować, a bywa nawet, że to my ratujemy mężczyzn. Świat w „Nigdy nie jesteś sama” Renaty Adwent wygląda jednak nieco inaczej…
Chociaż utarło się mówić, że zielony jest symbolem nadziei, to okładka wspomnianej powieści nie budzi przyjemnych skojarzeń. Być może dlatego, że przedstawiona na niej w dwóch wariantach kobieca postać z rozwianymi włosami i rękami ułożonymi wzdłuż ciała nie wydaje się wcale pełna nadziei, a wprost przeciwnie. Wrażenie potęguje przerzucenie do góry nogami drugiej z sylwetek – odwrócenie porządków wiąże się przecież zwykle z pewną niepewnością, odstępstwami od normy i nawet jeżeli kontrolowanym (jak np. karnawał) to jednak szaleństwem. Poza tym zieleń to również (w połączeniu z szarością) barwa choroby oraz (w wersji intensywnej) jadu lub trucizny. Nie wierzycie? Zapytajcie dzieci, one z pewnością wiedzą, jaki kolor mają złe mikstury wiedźm z bajek.
Z opisu zamieszczonego z tyłu obwoluty można by wywnioskować, że „Nigdy nie jesteś sama” to historia przede wszystkim o postępującej chorobie psychicznej niejakiej Anieli. Niemal przez połowę utworu zastanawiałam się, czy to już ten moment, czy to właśnie w tym rozdziale uwidoczni się wreszcie wskazywane w blurbie szaleństwo. Okazało się jednak, że wbrew zapewnieniom – jakkolwiek motyw zaburzeń psychicznych ostatecznie się pojawia – powieść skupia się po prostu na kobietach. Adwent snuje niespieszną historię o losach matki i jej czterech córek. Każda z nich musi zmierzyć się z innymi doświadczeniami, podjąć odmienne decyzje, przemyśleć kształt swojego życia. Jako dzieci, nastolatki, młode dorosłe i wreszcie dojrzałe kobiety mierzą się z typowymi ludzkimi doświadczeniami – miłością, usamodzielnianiem, pracą, stabilizacją i ostatecznie ustatkowaniem.
Muszę przyznać, że „Nigdy nie jesteś sama” od początku budziła w mnie mieszane uczucia i nie zmieniło się to nawet po lekturze. Z jednej strony wreszcie trafiłam na historię, której autorka nie zapomniała o warstwie językowej. Chociaż Adwent nie funkcjonalizuje wybranego stylu – dość poetyckiego, trzeba przyznać – i mimo zmiany narratorów nie transformuje wypowiedzi, to na tle innych lektur obyczajowych, z którymi zapoznawałam się w ostatnim czasie, wypada naprawdę ciekawie. Nie jestem przekonana, czy potrafiłabym ocenić to zjawisko w skali „lepiej-gorzej”, ale z pewnością było to doświadczenie odświeżające i z bliżej nieokreślonych przyczyn magnetyczne. Z magnetyzmem wiąże się druga strona ogólnej oceny moich wrażeń. Powieść Adwent jest bowiem, przynajmniej przez pierwsze 100 czy 150 stron, zwyczajnie… nudna i gdyby nie niejasne powody przyciągania stylem, to najpewniej nigdy bym jej nie skończyła.
Podobnej dualności wrażeń doświadczyłam również w sferze rozwoju fabularnego oraz ogólnego obrazu kobiet i kobiecości. I znowu: z jednej strony autorka przekonująco rozwinęła temat postępującej choroby psychicznej. Z odpowiednią wrażliwością i dokładnością przedstawiła rozbudowany ciąg przyczynowo-skutkowy, który doprowadził Anielę do ostatecznego załamania. Subtelnie, niemal niezauważalnie – często pośrednio, a nie bezpośrednio – wykreowała obraz odizolowanej, niepewnej siebie dziewczyny od młodości skazanej na niskie oczekiwania i radość z przeciętności, choć przecież Aniela wiele miała światu do zaoferowania. Po prostu, niezmiennie kurczowo trzymający się wizualnej i audialnej przebojowości zamiast cichej skrupulatności i wrażliwości, świat niewiele miał do zaoferowania jej. Zresztą nie tylko jej. Świat Adwent – podobnie jak nasz rzeczywisty – rozmija się bardzo z tym, jak pragnęliby widzieć go młodzi ludzie od maleńkości zachęcani do marzeń. Większość, zarówno w książce jak i w życiu, zwłaszcza marzycieli, czeka bolesne spotkanie z twardością betonu wielkich korporacji albo szarych sklepowych posadzek.
Życie się nie kończy, gdy odchodzi kochana osoba, ono się tylko zmienia.
No i wreszcie, druga strona i to, co mnie w „Nigdy nie jesteś sama” zdenerwowało, czyli obraz kobiet. Przeraża fakt, że w powieści Adwent kobiety w zasadzie nie istnieją bez mężczyzn. Matka przygasa po śmierci męża i już nigdy nie znajduje szczęścia. Agata wciąż szuka faceta-protezy, który zastąpiłby jej ojca i chociaż osiąga sukcesy zawodowe, to wciąż czuje się niespełniona, bo wie, że w jej wnętrzu zieje wielka czarna dziura, dla której osiągnięcia w pracy są tylko miernym substytutem szczęścia. Milka rezygnuje ze studiów tuż przed obroną, bo rok usychania z tęsknoty za ewidentnym półgłówkiem, który wyemigrował do Anglii, to dla niej za dużo. Później „za dużo” to dla niej również łączenie obowiązków matki i żony z samorealizacją. Róża z utęsknieniem wzdycha za partnerem, który porzucił ją w momencie, gdy ta potrzebowała go najbardziej – jak gdyby nie znała swojej wartości. A Aniela? Ją „mężczyzna uratował”. Nie lekarze, leczenie, siostry czy prywatne postanowienie, a mężczyzna właśnie. Żadna z kobiet nie umie znaleźć sensu w sobie, nie potrafi czuć się szczęśliwa bez mężczyzny. Nie chodzi mi tutaj o gloryfikowania samotności i samodzielności rozumianej jako życie solo, ale o to by, nie budować fałszywej wizji świata, w którym jedyną właściwą drogą jest życie z kimś. No, dobrze. Powiedzmy nawet, że przesadzam i że to wszystko to tylko romantyczny duch, w którym każdy musi albo znaleźć swój miłosny happy end albo nosić w sobie idealistyczną wizję już przeżytej miłości.
Bycie na siebie skazanym budzi nienawiść. Bycie na siebie skazanym z miłości wyzwala zdolność do kompromisów.
Tego samego nie można jednak powiedzieć o zdecydowanie najbardziej niepokojącym fragmencie powieści Adwent, w którym to bohaterka – z włosami związanymi w kucyk, ubrana w szare i niedopasowane ciuchy – spotyka się na ulicy z pytaniem o to, jakiej jest płci. Przyznaję, że mnie ta wypowiedź zdziwiła, ale uznałam, że i z głupszymi teksami płynącymi z ust podpitego towarzystwa można się mieć doczynienia, więc dałam nawet pisarce plusa za życiową autentyczność. Okazało się jednak, że autorka wzięła sobie sprawę stylizacji bardzo do serca. Wkrótce więc, gdy w życiu bohaterki pojawia się promyk radości – w postaci mężczyzny rzecz jasna – kobieta postanawia zamienić bure łachy na prawdziwie kobiece stroje. Więcej, postanawia się nawet nauczyć malować. Dopiero po takiej zewnętrznej przemianie czuje się wartościowa i pełna, czuje się kobietą. Serio? Zrozumiałabym jeszcze, gdyby postać ta wcześniej wykazywała zainteresowanie fatałaszkami i powrót do tego hobby był synonimem powrotu do zdrowia, ale od początku powieści było wręcz przeciwnie. Poza tym, co to za pomysł, żeby za symbol prawdziwej i pełnej przemiany przyjmować kolorystyczne bogactwo ubrań? Że niby barwnie przyodziane kobiety nie popełniają samobójstw albo nie mają depresji? A może po prostu tylko w kolorowych ciuchach mogą czuć się kobietami?
Choć życie wydaje się czasami podłe i sytuacje są z pozoru bez wyjścia, to jedyną radą jest żyć dalej i się nie poddawać.
Chciałabym żyć w świecie, w którym każdy człowiek niezależnie od płci zna swoją wartość i nie uzależnia jej od drugiej istoty. W świecie, w którym i w worku po kartoflach patrzyłoby się na siebie z dumą i szacunkiem. W świecie, w którym wybór miłości nie wiązałby się z przymusem poświęcenia i porzucenia własnych marzeń, w świecie partnerstwa, współpracy i pomocy. W świecie równości. Nie będzie jednak takiego świata dopóki w niego nie uwierzymy, a utrwalanie równie szkodliwych wizji hierarchii społecznej i obrazu płci (i kobiet, i mężczyzn, bo w książce Adwent ci drudzy przedstawiani często są jako tchórze, kanciarze i egoiści, więc też powinni czuć się dotknięci) wcale w tym nie pomaga. Chociaż więc Renata Adwent początkowo ujęła mnie nietypowym językiem, ostatecznie mnie nie oczarowała, a rozczarowała.
Za egzemplarz dziękujemy: Feeria Young