DO JEDNOSTAJNEGO BÓLU MOŻNA SIĘ PRZYZWYCZAIĆ
Gdy przeczytałam pierwszą część trylogii „Świat po Wybuchu” byłam pozytywnie zaskoczona. Nie spodziewałam się, że niepozorna okładka skrywać będzie tak sugestywne opisy świat odpychającego i odrażającego, ale jednocześnie smutnego i pełnego melancholii. Z jeszcze większą obawą sięgałam po drugi tom historii. Udowodnił on niestety dobrze znaną prawdę, że pierwsze części zwykle są lepsze od swoich kontynuacji.
Zmian wizualnych w wydaniu zaszło niewiele. Okładka raz jeszcze przywodzi na myśl nastoletni target, kolory są raczej stonowane, a sam obraz enigmatyczny – chłopak, a właściwie jego zarys, wyglądający, jakby wychodził na spotkanie ze śmiercią (na pewno widzieliście, kiedyś taki gest w jakimś filmie – odchylona głowa, ręce lekko rozpostarte, mocna pozycja). Intrygująca na pierwszej okładce konstrukcja zmieniła się w piramidę i coś przypominającego skrzydła, a zamiast papierowego ptaszka pojawił się rodzaj chrząszcza. Bardziej znaczące zmiany wprowadzono w zakresie opinii. Zniknął „New York Times” i cenione zagraniczne nazwiska, a pojawiły się polskie czytelniczki i blogerki/blogerzy. Samą książkę zdecydowało się tym razem wspierać dziesięć, a nie dwanaście firm. Tyle z obserwacji zewnętrznych.
Fabularnie książka zaczyna się dokładnie tam, gdzie zakończył się pierwszy tom – żadnego upływu czasu, dodatkowych wydarzeń, nagłych zmian. Bohaterowie wciąż podążają tym samym tropem. Następuje jedynie pewne zaburzenie wśród emocji postaci – tak, jakby nie miały świadomości swoich wyznań i czynów z kart „Nowej Ziemi”. Partridge wraca do Kopuły, gdzie staje się przedmiotem licznych badań, a Pressia z El Capitanem i Bradwellem podążają za wskazówkami z czarnej skrzynki.
Przyznać muszę, że „Nowy przywódca” nie fascynuje już tak, jak fascynowała „Nowa Ziemia”. Być może powodem jest tutaj przyzwyczajenie do materiału. Jasne, Grupony dalej wydają się obrzydliwe i okrutne, a Pyły przerażają realnością, ale to już nie to samo. Stwory nie ewoluują, Julianna Baggott nie przekracza, ustanowionej przez siebie wysoko, poprzeczki oraz plastyczności obrazu. Może i mutantów jest coraz więcej i są coraz większe, jednak już nie straszą, a bohaterowie umieją walczyć z nimi skuteczniej wraz z każdą kolejną stroną książki.
Pojawiają się jeszcze, oczywiście, warte zapamiętania smaczki; sugestywne obrazy, które przytłaczają i sprawiają realistyczny ból. Taka jest, na przykład, historia chłopca z ramą od roweru w klatce piersiowej. Jest on jedynie statystą, ale wyobraźnia zaczyna pracować. Od razu nasuwa się obraz jakiegoś leniwego przedmieścia, ciepłego dnia z lekkim wietrzykiem i kilkuletniego chłopca, który być może dostał wreszcie swój wymarzony czerwony rowerek. A potem: bum! I chłopiec z rowerkiem stają się jednym.
Wiedziała, że to lęk hamuje jej miłość. A jeśli zakochanie się nie jest świadectwem słabości, lecz odwagi? Jeśli to nie upadek ani katastrofa, tylko śmiały krok naprzód?
Kolejna część trylogii daje też sporą szansę bohaterom do tej pory raczej drugoplanowym. El Capitan i Helmud przechodzą niezwykłą przemianę zarówno dla otoczenia, czytelnika jak i dla samych siebie. Ogromną rolę otrzymała też Lyda, która… tutaj ani słówka – to naprawdę może zadziwić. Z kolei Bradwell został z pierwszego planu zepchnięty, a jego tok myślenia zaczął momentami irytować (wciąż gada i gada, mógłby coś wreszcie zrobić!).
Chcę nauczyć się odróżniać to, co rzeczywiste, od tego, co zmyślone, i ofiarować ci to jako prawdę.
„Nowy przywódca” nie sprostał moim oczekiwaniom w 100 procentach, ale nie sądzę, żeby prezentował niższy poziom od „Nowej Ziemi”. Julianna Baggott nie wprowadziła po prostu niczego nowego, nie rozwinęła się i postawiła na utrzymanie tego, co zdążyła już osiągnąć. Wywołało to u mnie uczucie zmęczenia materiałem, przez co drugi tom czytałam dłużej niż pierwszy. Mimo wszystko wciąż czekam na zwieńczenie trylogii – zżyłam się z bohaterami i chciałabym wiedzieć, kto ostatecznie stanie się Czystym, a kto z dumą nosił będzie swoje blizny. Szkoda jedynie, że z ostatnim tomem będę musiała zapoznać się już w języku innym niż polski, bo Egmont zrezygnował z wydania zakończenia cyklu.