pół wojnyŻEBY WYGRAĆ, TRZEBA GRAĆ

Seria „Morze Drzazg” Joe Abercrombiego od samego początku zaskakiwała. Najpierw za sprawą dekonstrukcyjnego podejścia do gatunku fantasy, przejawiającego się odsuwaniem wątków magicznych w przeszłość bohaterów i sprowadzeniem „apokalipsy” na postaci – nazwijmy je tak umownie – baśniowe; później poprzez rozplanowanie fabuły w poszczególnych tomach tej historii. Abercrombie zrezygnował też z typowego, odcinkowego snucia opowieści.

Kolejne odsłony cyklu skupiają się na różnych bohaterach, a poszczególne historie rozdzielają nierzadko dziesiątki lat. Wszystko to po to, by w finalnym tomie – „Połowie wojny” – czytelnik otrzymał niepokojąco wiarygodne rysy psychologiczne, przegląd skomplikowanych (acz jasnych) motywacji do działań i wyjaśnienie wszystkich mniej lub bardziej skomplikowanych intryg, które doprowadziły nie tylko do wybuchu wojny, ale i jej konkretnego finału.

pół wojnyPożoga, pożoga, pożoga. Nie wyobrażam sobie, żeby okładka „Połowy wojny” wyglądała inaczej. Po latach bitew i wojen, po splądrowaniu setek wiosek, zburzeniu zamków i okazałych miast, zostają tylko zgliszcza materialne i duchowe, sny wypełnione ogniem. Czarną obwolutę – jak sadza, jak pustka, jak zniszczenie – przecinają lśniące, czerwono-pomarańczowe płomienie sięgające krwistego w barwie tytułu. Jest więc bezlitośnie, mrocznie i niepokojąco. Jednocześnie, oczywistym wydaje się, że to zakończenie tej historii, gdyż w piekielnej okładce jest coś ostatecznego.

Tym razem na arenę rozgrywek Ojca Yarviego wkracza młodziutka księżniczka Skara, która cudem uniknęła śmierci i zbiegła z płonącego Yaletoftu, stolicy Throvenlandu. Dziewczyna nie ma zbyt wiele do zaoferowania, jeżeli chodzi o zasilenie wojsk walczących przeciwko Najwyższemu Królowi, ale posiada inne talenty. Jej zdolność przekonywania do własnych pomysłów i scalania sojuszy może się bardzo przydać, zwłaszcza że przymierze, do którego doprowadziły podstępy Yarviego, chwieje się w posadach. Tymczasem Babka Wexen nie ustaje w swoich knowaniach, gotowa udowodnić, że były książę Gettlandu nie dorasta jej do pięt w umiejętnościach oszukiwania i manipulacji. Jedno jednak jest pewne – nadchodząca bitwa będzie ostateczną.

Możliwe, że tchórze lepiej radzą sobie ze strachem niż bohaterowie, ponieważ codziennie stawiają mu czoło.

Tak, jak i w poprzednich tomach „Morza Drzazg”, tak i w tym Abercrombie postawił na młodych bohaterów – w najtrudniejszym momencie dojrzewania – i ulokowanie ich w nietypowych, skrajnych, wręcz granicznych sytuacjach. Znany z pierwszego tomu Yarvi to już od dawna szanowany Minister, z kolei Zadra dzieli życie między domowe pielesze (kto czytał „Pół świata”, ten wie, że nie chodzi mi tutaj o żadną typową formę stabilizacji) i męża Branda, a pełnienie funkcji Tarczy Królowej, co nie jest łatwe, gdy toczy się wojna. Miejsce na ławeczce młodocianego motywu u Abercrombiego zajmuje kolejna bohaterka, Skara, która naznaczona obrazem morderstwa jej rodziny musi odnaleźć się w świecie nie tylko jako samodzielna królowa, ale jako samodzielna kobieta w ogóle. W jej głowie, tuż obok nauk o etykiecie, bój toczą hormony – tym żwawiej, że przecież „jutra może nie być”, a przystojny osobisty wojownik spogląda na nią pożądliwie. Raz jeszcze pisarz postawił więc na bitwę pomiędzy sercem a mózgiem, pragnieniem a powinnością.

Wątki: zemsty, wojny, knowań, politycznych przepychanek i przepowiedni zostały zachowane i sumiennie, od pierwszej do ostatniej strony „Połowy wojny”, rozsupłane. Niezależnie od tego, który aspekt cyklu czytelnik polubił najbardziej, powinien czuć się spokojny o jego rozwiązanie. Dla mnie najciekawszym elementem fabuły „Morza Drzazg” od pierwszego tomu były elfy i ich tajemnicze ruiny. Bynajmniej dlatego, że darzę te baśniowe stworzenia jakimś sentymentem. Od „Połowy króla” mam za to wrażenie, iż bardzo blisko im do… nas. Abercrombie zdawał się sugerować, że przeszłą cywilizacją, tak dalece technologicznie rozwiniętą, byli ludzie w ujęciu pozaksiążkowym, rzeczywistym (Skąd nazwa elfy? Jak sądzę czas, historia i źródła pisane lubią płatać różne figle). W „Połowie wojny” te lekkie sugestie zmieniają się w dość wyraźne szturchnięcia i kuksańce, pozostawiające niewiele miejsca na wątpliwości.

Czas potrafi zniszczyć nawet najwspanialsze i najcudowniejsze dzieło. Bez względu na to, jaką moc mają słowo, myśl i prawo, wszystko i tak dąży z powrotem do chaosu.

Z perspektywy językowej, ponownie najbardziej zadowoleni będą młodzi odbiorcy płci męskiej. Raz, że sugestywne opisy walk na miecze, bójek i szorstkie, „męskie” dialogi (w wykonaniu obu płci) to coś, co szybciej przypadnie do gustu dojrzewającym, zbuntowanym chłopakom, szukającym ujścia testosteronowych frustracji; dwa, że wszechobecne wtręty w postaci niewybrednych żartów związanych z wydzielinami ludzkiego ciała tudzież seksualnością są ewidentnie ustawione pod męskiego odbiorcę, a większość postaci kobiecych to typ żeńskiej wersji Terminatora. To nie tak, że dziewczyny czy kobiety nie dadzą się wciągnąć historii Abercrombiego (jestem przecież przykładem, że nie jest to niemożliwe), ale target pisarza wydaje się tutaj dość oczywisty. Niezmiennie zresztą.

„Morze Drzazg” to przykład sumiennie zrealizowanego cyklu, którego kolejne tomy nie odstają poziomem od poprzednich. Abercrombie wyraźnie przemyślał swoje cele i krok po kroku dążył do ich realizacji, nie tylko stopniując napięcie, ale i zagęszczając intrygi tak, by w finalnym momencie zaskoczyć odbiorców. Nieprzewidywalne zwroty akcji, to coś, co pisarz dzieli z Georgem R. R. Martinem, więc jeżeli przywiązujecie się emocjonalnie do bohaterów, to „Połowę wojny” radzę czytać z chusteczkami i melisą w zasięgu ręki. Niezależnie jednak od ilości wylanych nad tą powieścią łez i śladów wbijanych ze stresu we wnętrze dłoni paznokci, naprawdę polecam – to kawałek solidnej, acz nieprzeintelektualizowanej lektury.

ocena 8

Alicja Górska