ISLANDZKI NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT
Poczucie bezpieczeństwa człowieka jako istoty funkcjonującej w określonym społeczeństwie kierowanym konkretnymi zasadami jest tak naprawdę bardzo kruchym konstruktem. Od lat udowadniają to nie tylko takie sytuacje, jak chociażby aktualna pandemia, ale też bazujące na fikcji teksty kultury – i to z każdej półki, tak egalitarnej, jak i elitarnej. W debiutanckiej „Wyspie” Sigríður Hagalín Björnsdóttir raz jeszcze przypomina światu, że nie trzeba wojny, by zachwiać współczesnymi strukturami i normami.
Okładka „Wyspy” to przemyślana pułapka, doskonale korespondująca z przesłaniem książki. Minimalistyczna i utrzymana w poszarzałych odcieniach turkusu, nasuwa skojarzenia ze stabilnością, inteligencją, harmonią czy zaufaniem. Jednocześnie jednak jej symetria konotuje chłód, dystans, pewną tajemniczość, a więc i zagrożenie. Te sprzeczne sygnały doskonale rezonują z historią i przekazem powieści Björnsdóttir.
Akcja „Wyspy” osadzona jest na Islandii – kraju-wyspie, który poza pięknymi widokami, chłodem i niedostępnością słynie z doskonałej organizacji. Nie jest to jednak książka o unikatowym zorganizowaniu miejsca na krańcu świata, lecz o jego zależności od reszty globu. W „Wyspie” bowiem Islandia traci nagle kontakt z pozostałymi państwami. Dlaczego? Tego nikt nie wie. Początkowo brana za chwilową awarię, sytuacja zaczyna się przedłużać, aż w końcu staje się jasne, że być może łączności po prostu nie da się przywrócić. Przerażeni Islandczycy muszą odnaleźć się w nowym położeniu. Czy z tego chaosu narodzi się nowy wspaniały świat?
Chociaż sam pomysł na powieść nie jest nowatorski, to sytuację fabularną zdecydowanie wyróżnia charakterystyka Islandii, a właściwie jej położenia. Wysunięta daleko na północ wyspa jest naprawdę trudno dostępnym terenem. W najbardziej dogodnych punktach od Norwegii kontynentalnej dzieli ją prawie 1000 kilometrów, podobnie od Irlandii, a od Wielkiej Brytanii prawie 800. Najbliżej Islandczycy mają do położonej w odległości niecałych 300 kilometrów Grenlandii oraz oddalonych o 400 kilometrów Wysp Owczych. Ze względu na trudne warunki geograficzne, gospodarka Islandii w dużej mierze opiera się na imporcie (podobnie wygląda to w przypadku jej najbliższych sąsiadów). Gdyby na kontynentach doszło do jakiejś tragedii, wybuchu wojny, użycia broni biologicznej czy jakiegokolwiek innego wydarzenia uśmiercającego całość lub większość tamtejszej ludzkości, tudzież paraliżującego komunikację, Islandia nie tylko zostałaby odcięta od dostaw towarów, ale w ogóle od informacji. Wyobraźcie sobie to tak – nawet gdyby drugi koniec Azji nagle zamilkł, to bylibyśmy w stanie się do niego dostać nawet pieszo, żeby sprawdzić, o co chodzi. A Islandia? Z Islandią byłoby dużo gorzej, co właśnie próbuje opisać Björnsdóttir.
Życie tu staje się coraz bardziej obrażające, żywność z magazynów portowych wydzielana jest tym, którzy są przychylni władzy, a te tak zwane oddziały ratownicze robią się coraz bardziej brutalne. (…) Za to Elin trzyma łapki przy sobie, dopóki jej malutki flecista krąży po kraju, gromadzi wokół siebie chuliganów ze wszystkich miasteczek i dmucha w miech nacjonalizmu.
Poza kwestiami komunikacyjnymi i gospodarczymi autorka bardzo dużo miejsca poświęca polityce, która szybko skłania się ku nacjonalizmowi i faszyzmowi. Społeczeństwo islandzkie, które czerpie aktualnie naprawdę potężne korzyści z napływu turystów, w „Wyspie” bardzo szybko się radykalizuje. W obliczu zagrożenia niedostatkiem w pierwszej kolejności od dopływu pożywienia itp. odcina się przyjezdnych. Ale nie tylko – także imigranci sprzed wielu lat stają się nagle balastem, wyrzutkami, nawet jeżeli od lat funkcjonowali już w islandzkiej rzeczywistości i stanowili jej produktywną, zasymilowaną część. Opisywana segregacja społeczna bazuje na trybalizmie – przekonaniu związanym z pierwotnymi więzami plemiennymi.
Nie da się ukryć, że praprzodkowie rdzennych Islandczyków musieli być wyjątkowo twardym ludem – wszak Islandia momentami sprawia wręcz wrażenie pułapki czy toru przeszkód dla istot żywych. Zmienna pogoda, trzęsienia ziemi, toksyczne wyziewy, naprzemienny deficyt i nadmiar słońca… No cóż, (z całą moją miłością do tego miejsca) nie są to warunki dla słabeuszy. Kiedy więc książkowa Islandia staje przed wyzwaniem powrotu do samodzielności i uniezależnienia się od importu, postanawia wrócić do korzeni, w czym pomóc miałyby islandzkie geny, spuścizna zapisana w krwi. Tym, którzy wychowali się na bardziej przystępnych terenach reszty świata – w imię tego założenia – i tak nic nie pomoże, są zbyt niepewną inwestycją w kontekście długodystansowej samodzielności i przetrwania. Od początku bowiem wiadomo, że możliwości produkcyjne kraju i jego zapasy nie są w stanie zrównoważyć zapotrzebowania znajdujących się na jego terenie ludzi.
Najgorsze koszmary to te, w których wszystko jest takie jak przedtem. W których wszystko toczy się zwyczajnie, po mieszczańsku, człowiek jedzie samochodem i zatrzymuje się na czerwonym świetle, przechadza się między pełnymi półkami w sklepie, siedzi w restauracji włoskiej i musi wybierać między pizzą a makaronem. Nagle wali mu się świat, samolot nie ma gdzie wylądować, drogi prowadzą donikąd, na talerzu przed człowiekiem bije żywe serce. Nie ma ludzi, znikli w niewyjaśnionych okolicznościach w jakichś przerażających miejscach, i to człowiek osobiście za to odpowiada.
Dramatyczny rozwój sytuacji czytelnik obserwuje z kilku perspektyw. Jedną z par oczu odbiorcy jest dziennikarz Hjalti, który jeszcze przed kryzysem był łącznikiem rządu i mediów, a po jego nastąpieniu staje się kimś w rodzaju budowniczego propagandy i to początkowo wierzącego w zasadność podejmowanych działań. Inną perspektywę na sytuację prezentuje była partnerka Hjaltiego Maria oraz jej dzieci (zwłaszcza córka). Kobieta zawodowo gra na skrzypcach, więc po odcięciu Islandii od świata szybko staje się zbędna, a co za tym idzie – bezrobotna. Przy tym wszystkim jest też imigrantką. Maria początkowo próbuje się znieczulić na nowy świat alkoholem, co budzi sprzeciw jej córki, która ostatecznie ucieka z domu. Czytelnik obserwuje zdecydowanie zbyt szybkie dojrzewanie tej ostatniej i przygnębiające konsekwencje jej braku przygotowania w zakresie chociażby edukacji seksualnej. Kiedy Maria odbija się od dna, na wiele rzeczy jest już po prostu za późno i musi szukać alternatywnych sposobów utrzymania się na powierzchni. To właśnie jej historia najboleśniej pokazuje, do czego doprowadza trybalizm islandzkiej władzy.
Narrację różnicują nie tylko zmiany perspektyw, ale też zmiany formy. Björnsdóttir wplata w swoją prozę fragmenty tekstów prasowych oraz rządowych dokumentów. Autorka stara się również odpowiednio dynamizować język, sięgając po rozwiązania bliskie takim strategiom, jak strumień świadomości. Nie są to może pozbawione znaków przestankowych ciągi, ale wyraźnie widać, kiedy w kontrze do ogólnie minimalistycznej narracji pojawiają się partie poplątanych myśli zagubionych bohaterów. Na poziomie budowy warto również odnotować zmianę płaszczyzny czasowej – czytelnik śledzi naprzemiennie początek i rozwój sytuacji kryzysowej oraz losy jednej z postaci na długo po głównych wydarzeniach, kiedy to Islandia funkcjonuje już na nowych warunkach, a życie jej mieszkańców wygląda zupełnie inaczej.
Debiutancka powieść Björnsdóttir okazała się ogromnym sukcesem – doczekała się uznania krytyków, czytelników i kapituł odpowiedzialnych za tworzenie konkursowych nominacji, oraz porównań do tuz dystopijnej literatury, jak Orwell, Huxley czy Atwood. Prawdą jest, że o „Wyspie” można rozmawiać długo i z werwą, poruszając się po różnych polach ekspertyzy, wydaje się jednak, że odpowiedzialny jest za to przede wszystkim nośny temat, a nie wyjątkowa wartość artystyczna powieści. To jej podatny na dyskursywizację temat dotyczący realnej bezbronności dzisiejszej, uzależnionej od udogodnień kosmopolitycznej społeczności, zachęca do rozmów i snucia rozmyślań. Czy ktoś bowiem potrafiłby współcześnie wyobrazić sobie w kolorowych barwach przyszłość świata nagle odartego z poczucia bezpieczeństwa – niezależnie, czy chodziłoby o kontakt z resztą świata, czy też po prostu telefonię oraz Internet?