KORZYŚCI PŁYNĄCE Z BYCIA ZOMBIE
Zombie niezmiennie zajmują wysokie miejsce wśród tematów popkulturowych tytułów. Interesują twórców do tego stopnia, że każdy fan nieumarłych znajdzie coś dla siebie. Najpopularniejszym rozwiązaniem fabularnym jest oczywiście postapokaliptyczny świat i hordy pożeraczy mózgów, które próbują dopaść niedobitków ludzkości, ale zdarzają się również oryginalne perełki, reinterpretujące motyw zombie. Jedną z takich perełek jest „Santa Clarita Diet”.
Para agentów nieruchomości – Sheila (Drew Barrymore) i Joel (Timothy Olyphant) – wiedzie przeciętne życie w Santa Clarita w Kalifornii. Do czasu. Pewnego dnia ich rzeczywistość na skutek przypadku drastycznie się zmienia. Nijak dotąd Sheila staje się aktywna i przebojowa. W dodatku jej libido wzrasta wysoko daleko ponad dotychczasową normę. Pozytywne zmiany niosą za sobą jednak również nieprzyjemne konsekwencje. Kobieta zaczyna mieć apetyt na… ludzi. Niezaspokojone pragnienie robi z niej agresywnego potwora, więc rodzina nie ma innego wyjścia jak zacząć zabijać. Wiążą się z tym nie tylko moralne rozterki, ale też mnóstwo komicznych oraz obrzydliwych sytuacji.
Pierwszy odcinek nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia. Byłam nim do tego stopnia rozczarowana – po całym tym hypie – że porzuciłam serial na niemal rok. Niedawne drugie podejście uświadomiło mi, jak bardzo się pomyliłam. „Santa Clarita Diet” nie dość, że wnosi do tematu zombie coś nowego, to jednocześnie dekonstruuje stare schematy, dając wrażenie obcowania z czymś niezwykle oryginalnym i starannie przemyślanym. Z jednej strony twórcy nie zapomnieli bowiem o „brzydkiej” naturze zombie – krwistości ich działań, obrzydliwym mlaskaniu i skłonnościach do agresji – z drugiej jednak oswoili nieco nieumarłych (i samą śmierć) poprzez humorystyczne (dość przy tym niewybredne) komentowanie procesów zachodzących po zgonie. „Santa Clarita Diet” ma więc w sobie coś z brytyjskiego humoru zespolonego z groteskowością estetyki „Gdzie pachną stokrotki”. Po takim opisie nietrudno domyślić się, że nie jest to propozycja dla każdego widza.
Przede wszystkim nie poleciłabym „Santa Clarita Diet” osobom wrażliwym na wszelkiego rodzaju nieestetyczne bodźce, które w serialu przedstawione są z wyjątkową dbałością o szczegóły. Podgryzanie nieco już nadpsutej, choć zanurzonej zawczasu w formalnie, stopy; robienie koktajli z ludzkich uszu, poszukiwanie właściwego palca wśród stóp zgromadzonych w turystycznej lodówce; próba przejedzenia 90-kilowego mężczyzny przez bohaterkę w ciągu jednej nocy – to tylko szczyt góry lodowej ohydnych, wiernie przedstawionych przejawów kanibalizmu. Bardzo sugestywnie na odruch wymiotny może też działać świadomość, iż główna bohaterka jest tak naprawdę od początku serialu martwa, więc zbliżenia postaci natury seksualnej mają w sobie coś nekrofilskiego. Niby łagodzi prezentację całości spokojna, lukrowana atmosfera amerykańskich przedmieść, ale prędzej czy później widz przebija się przez tę słodką powłokę i dostrzega gnijące flaki. Osoby świadome słabości swojego żołądka niekoniecznie powinny więc porywać się na binge’owanie całego sezonu serialu.
W „Santa Clarita Diet” widzowie spotykają się nie tylko z dość brutalnymi (choć mimo wszystko wyważonymi pod względem częstotliwości ukazywania) obrazami, ale też niewyszukanym językiem. Bohaterowie klną na potęgę, od pewnego momentu pozwalając na to również nieletniej córce. W większości przypadków te ich rodzinne bluzgi wypadają jednak naprawdę komicznie. Zresztą nie tylko one. Buntująca się z powodu nadmiaru dziwacznych doświadczeń córka protagonistów – Abby (Liv Hewson) – która nie potrafi odnaleźć się w nowej sytuacji, zwłaszcza w duecie z przyjacielem-nerdem (Skyler Gisondo) funduje odbiorcom sporo powodów do śmiechu. Mimo że przez większą część czasu od trupów jako takich i całej tej zombie afery trzyma się z daleka.
Jeżeli głęboko poszukać, okaże się, że „Santa Clarita Diet” opowiada o czymś więcej niż przypadek ugrzecznionego zombie z przedmieść. Autorzy serialu chętnie przemycają w kolejnych odcinkach pytania o związki – jak radzić sobie z wypaleniem; kiedy o miłość walczyć, a kiedy tej walki zaprzestać. Są to jednak tematy nudne i przepracowane, a podsuwanie tendencyjnych i wtórnych rozwiązań – nawet przefiltrowanych przez skrajność fabularnej sytuacji – wcale ich nie uatrakcyjnia. Dużo ciekawie prezentują się zagwozdki córki bohaterów, która z powodu „choroby” matki zaczyna zadawać sobie pierwsze wielkie pytania – o sens życia, o to, czym jest szczęście, jaką pozycję wobec świata warto przyjąć i czy najlepiej kierować się podczas kolejnych życiowych wyborów komfortem w obrębie wytworzonych społecznie zasad, czy własnymi, często skrywanymi, pragnieniami. Wszystko to, mimo że ciekawe, nie dobija się nawet do drzwi drugiego planu. „Santa Clarita Diet” po prostu nikogo nie mami, że jest czymś więcej, niż jest – groteskową, absurdalną historią o agentce nieruchomości, która stała się zombie.
Publikowano również na: serialowy.pl