na granicyNA GRANICY WTÓRNOŚCI
Porośnięte sosnami, ośnieżone górskie szczyty. Mróz, zamieć, połacie pokrytego zmarzliną terenu. Po horyzont niezagospodarowana przez człowieka przestrzeń. Poczuć się tutaj ostatnim człowiekiem na ziemi to żaden wyczyn. Brzmi jak opis dalekiej Islandii albo norweskich peryferii? Nic bardziej mylnego. To polskie Bieszczady i ich mroczna nastrojowość, która od dawna prosiła się o wykorzystanie, została tłem dla wydarzeń thrillera „Na granicy” w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Wojciecha Kasperskiego.

Były pogranicznik, Mateusz (Andrzej Chyra), próbuje zwrócić swoje życie na normalne tory po rodzinnej tragedii. Wraca więc z nastoletnimi synami, Jankiem (Bartosz Bielenia) i Tomkiem (Kuba Henriksen), w Bieszczady, gdzie po rocznej przerwie próbuje ponownie wczuć się w klimat izolacji i odseparowania od ludzkich skupisk. Wizyta w górach ma być próbą przed ewentualnym powrotem do pracy. Bardzo szybko bieszczadzka samotnia przestaje wykazywać pustelnicze cechy. Gdy na horyzoncie majaczy tajemnicza męska postać (Marcin Dorociński) cała rodzina staje na baczność. Kto i co robi w górach poza sezonem, gdy trasy turystyczne są już zamknięte? Jakie konsekwencje przyniesie to spotkanie? Czy izolacja zawsze oznacza bezpieczeństwo?

na granicyKino gatunkowe w Polsce, chociaż wciąż kuleje, przeżywa w ostatnich latach bardzo dynamiczny rozwój. Rodzimi twórcy nie wypracowują może nowych, oryginalnych rozwiązań w zakresie rozwoju fabuły i sposobu jej prezentacji, ale uczą się wreszcie przetwarzać wzorce zachodnie. Wiem, że może to brzmieć zabójczo dla kreatywności – tak jakbym postulowała odtwórczość – jednak chodzi mi bardziej o konieczność sprostania oczekiwaniom widzów (w końcu ktoś kręcone filmy powinien oglądać), którzy wydają się już zmęczeni dotychczasowymi tendencjami polskiego kina. Po nie najlepszym, ale dającym nadzieję na coś nowego „Jezioraku”, intrygującym „Demonie” czy „11 minutach”, które tylko udają kolejną przeintelektualizowaną opowiastkę, przyszedł wreszcie czas na „Na granicy” – solidny, mroźny i nieco klaustrofobiczny thriller.

Trzeba przyznać, że młodemu reżyserowi udało się stworzyć obraz, który trzyma widza w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Mimo że, to fakt, „Na granicy” jest przewidywalne i brakuje w nim elementu zaskoczenia; że składa się z serii klisz i setki, jeżeli nie tysięcy, wykorzystanych pomysłów. Tym bardziej jednak należą się reżyserowi brawa. Bo skoro widz (ja) ma ochotę obgryźć wszystkie paznokcie, śledząc akcję pozbawioną oryginalności i tajemniczości, to coś musi być na rzeczy; coś innego – mniej oczywistego – powoduje, że pozorną wtórność zastępuje wrażenie obcowania z czymś nowym, świeżym. Tym, co sprawia, że „Na granicy” jest thrillerem, a nie filmem, który tylko stara się wpisać w jakiś gatunek, jest doskonały montaż równoległy. Rozgrywające się w dwóch różnych punktach wydarzenia przenikają się i wzajemnie dopełniają. Widz, mając świadomość zależności między nimi, oczekuje zwrotu akcji to u jednych, to u drugich bohaterów. Twórcy pogrywają sobie z jego zakresem poinformowania, odwlekając wydarzenia o zwiększonym ładunku wrażeń o tyle, by ogólne napięcie zdążyło wzrosnąć i nie na tak długo, by odbiorca zdążył się doń przyzwyczaić.

Moc filmu Wojciecha Kasperskiego nie ma jednego źródła. Z pewnością przyczynia się do nastrojowości produkcji i wciąż rosnącego poziomu napięcia również lokalizacja, której chłód i surowość z miejsca wywołują gęsią skórkę. Nawet najbardziej klimatyczne krajobrazy mogłyby jednak pozostać bez wyrazu, gdyby nie współpraca z utalentowanym operatorem. Mowa tutaj o Łukaszu Żalu, który odpowiedzialny był również za zdjęcia do „Idy” czy „Intruza”. Oczywiście „Na granicy” to nie tylko seria panoram, ale także doskonale skomponowane plany pełne, gdzie twórcy grają np. z ginącym w mroku i śnieżnej zamieci światłem latarki. Wnętrza ujęte zostały przy wykorzystaniu półzbliżeń i zbliżeń, pozwalających przede wszystkim na rejestrację rozedrganej mimiki i spotęgowanie klaustrofobicznego charakteru chatki na odludziu. Wszystkie kadry wypełnia starannie zaplanowana scenografia, uwiarygadniająca świat przedstawiony.

Kreacje aktorskie spotkały się z bardzo różnorodnym przyjęciem krytyki. Zwłaszcza postać grana przez Marcina Dorocińskiego, który jest tutaj bohaterem charakterystycznym i wykazuje różnorodne, nierzadko stojące do siebie w opozycji, zachowania. Moim zdaniem – chociaż prywatnie bardzo boję się wariatów – Dorociński stworzył doskonałą postać o niejasnej kondycji psychicznej, której agresywne zachowania i konspiracyjne dialogi z samym sobą, sprawiają, iż jest ona nieprzewidywalna i zaskakująca. Znacznie mniej pola do popisu dostały w „Na granicy” takie gwiazdy, jak Andrzej Grabowski czy nawet Andrzej Chyra, którzy nie zaprezentowali nic ponad to, czego widzowie nie znaliby już z ich dotychczasowych dorobków. Całkiem dobrze pokazali się za to najmłodsi aktorzy – Bartosz Bielenia i Kuba Henriksen. Bohater grany przez tego pierwszego zdecydowanie działał mi na nerwy, ale zdaję sobie sprawę, że w filmach o podobnej gatunkowości i schemacie jest to niezbędny typ postaci.

Nie rozumiem negatywnych komentarzy sporej części widzów, którzy oceniają „Na granicy” jako kolejną nieudaną, choć dobrze zapowiadającą się produkcję. Film Wojciecha Kasperskiego może i bardzo dokładnie wpisuje się w schemat, pozostawiając niewiele miejsca na oryginalność i nowatorstwo, jednak robi to bardzo sprawnie, w sposób wyważony dawkując napięcie. Trzeba też zauważyć, że chociaż Kasperski korzysta z wzorców zachodnich, to nie „amerykanizuje” swojego filmu, a wpisuje go w lokalną, bieszczadzką rzeczywistość. „Na granicy” stwarza niesamowite wrażenie estetyczne – zwłaszcza latem, nawet tym chłodnym, gdy znajduje się w kontrze do rzeczywistości – oraz zachęca charakterystycznymi kreacjami bohaterów. Jak dla mnie to kolejny powód do pochwalenia polskiego kina za obranie właściwego, świeższego kierunku rozwoju.

ocena 7

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” 2016

Alicja Górska