MIAŁO BYĆ SEXY. CHYBA
Nie czytałam żadnej z części „Akademii wampirów” Richelle Mead, niemniej sama autorka nie jest mi obca. W ramach pisania pracy licencjackiej zapoznałam się z całą jej serią o Georginie Kincaid (sukubie). Nie mogę niestety porównywać tych pozycji, bowiem wchodzą one w skład zasadniczo różniących się gatunków – „Akademia” to paranormalny romans dla młodzieży, cykl o sukubach należy z kolei do adult fiction. A adult fiction nie cenzuruje. Seks to seks, a nie „przytulenie się bardzo mocno w swej nieskalanej pożądaniem prawdziwej, niezależnej od czasu i przestrzeni, miłości”; z kolei wulgaryzmy nie zamieniają się w kurczaki i psa w dole. Zupełnie inaczej niż większość paranormal romance dla młodzieży.
Historia Rose Hathaway (Zoey Deutch), to historia jakich wiele ostatnimi czasy pojawiło się na światowym rynku wydawniczym. Dziewczyna to Dhampir, co oznacza tyle, że jest wojowniczką i jej życiowym celem jest bronić królewskiej rodziny wampirów. Wampirem przynależącym do obowiązków Rose, a jednocześnie jej najlepszą przyjaciółką, jest Lissa Dragomir (Lucy Fry). Ma to swoje wady i zalety. Lissa jest bowiem następczynią wampirzego tronu, co czyni ją wyjątkowo częstym celem różnego rodzaju zagrożeń. Z drugiej zaś strony w opiece nad nią pomagają takie persony jak Bóg (sic!) Dimitri (Danila Kozlovsky), który (jak to bogowie miewają w zwyczaju) przyprawia Rose o syndrom miękkich kolan, samym tylko spojrzeniem.
Nie wiem, jak powinien wyglądać ów boski lowelas, który serca najtwardszej nawet z kobiet, gotów jest rozczulić skinieniem dłoni. Prawda jest jednak taka, że w filmie reprezentuje go mniej sławna wersja Jacka Blacka z masą mięśniową w miejscu tłuszczowej. Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia, jak dokonali tego charakteryzatorzy, bowiem podczas przeglądania innych zdjęć Danila, nie dostrzegłam już tego podobieństwa. Za kostiumy w tym filmie odpowiadała niejaka Ruth Myers. Niech fanki wiedzą, kto pozbawił ich idola seksapilu.
Jedyną pozytywną stroną produkcji jest kreacja aktorska Zoey Deutch, której wyrazista gra pozwala na wymęczenie „Akademii” w reżyserii Marka Watersa do końca. Z jednej strony jest to z pewnością zasługą autorki literackiego pierwowzoru, że Rose posiada jakiś charakter, z drugiej jednak odtwórczyni roli musiała ją przecież udźwignąć. W obliczu przezroczystej Lucy Fry i milczącego Danila Kozlovsky’ego vel Jacka Blacka, Zoey Deutch wydaje się gwiazdą, z której bije oślepiający wręcz blask.
Zastanawia mnie jednak, jak to się stało, że reżyser takich filmów, jak „Wredne dziewczyny” czy „Zakręcony piątek” wykazał się takim niezrozumieniem oczekiwań młodzieży podczas produkcji „Akademii”. Właściwie brakuje w tym kinowym obrazie wszystkiego, co powinno cechować filmy tworzone dla podobnego targetu. Brakuje postaci i intryg, z którymi młodzi widzowie mogliby się utożsamić; brakuje pełnych napięcia scen zagrożenia i zazdrości; pojawia się jedynie garstka romantycznych aluzji i kilka nieudolnych wyznań miłosnych. Poza kwestią scenariuszową, zauważalny jest także brak wpadających w ucho popowych i poprockowych ballad oraz, typowych dla romansów, landszaftów. Mark Waters wplótł w zamian w wypowiedzi bohaterów absolutnie niepotrzebny, „suchy” dowcip i kilka lekkich wulgaryzmów. W efekcie powstał film dla nikogo, bo nie zadowoli ani nastoletnich fanek paranormalnego romansu, ani żadnej innej grupy odbiorczej.
Nie mogą powiedzieć, że spodziewałam się po „Akademii wampirów” dobrego kina. Takie produkcje nie powstają zresztą z takim zamysłem. Mają być prostą, łatwo przyswajalną rozrywką; odbiciem marzeń dorastających dziewczyn, które pragną, by ich życie pełne było nieprzewidzianych zwrotów akcji i kochających do szaleństwa, niezwykle przystojnych facetów. Te filmy mają swoje zadanie. Ułatwiają przejście trudnego, dyktowanego hormonalną burzą, etapu dorastania. Mark Waters zamiast śmiać się między zdaniami z fanfików „Zmierzchu” i błyszczących w słońcu wampirów, powinien się zająć potrzebami obranego targetu. Zgubił się jednak już na samym początku i dlatego nie polecam tego filmu nawet, a może przede wszystkim, fankom paranormalnego romansu. Lepiej, jak sądzę, sięgnąć po książkę – pewna jestem bowiem, chociaż jej nie czytałam, że Richelle Mead swoich odbiorców nie wyśmiewa.