BEZ LUKRU
Absurdalne, a nawet głupie historie mogą dostarczać wiele radochy. Ba! Coś, co wydaje się głupie na poziomie dosłownego odczytania, w toku wnikliwej interpretacji i analizy okazać się może ironicznie przewrotne, a przez to inteligentne (jak np. genialna, błyskotliwa „Mordercza opona” Quentina Dupieux). Wszystko zależy od pomysłu i talentu. Zasiadając do „Ataku krwiożerczych donatów” po cichutku liczyłem właśnie na taką zdystansowaną, prześmiewczą perełkę.
Chociaż Scott Wheeler ma na swoim koncie kilka filmów, z pewnością nie jest to twórca znany szerokiej publiczności. Nawet miłośnicy kinematograficznego kiczu i kampu, sympatyzujący np. z dorobkiem studia The Asylum, dla którego Wheeler nakręcił w sumie pięć mockbusterów (podróbek popularnych blockbusterów), mogą go nie kojarzyć. Oglądając jego najnowszą produkcję, „Attack of the Killer Donuts”, momentami czułem się tak, jakbym wrócił mentalnie do cudnych czasów, gdy odkrywałem przepastne, nieprzebrane zasoby polskiego offu. Mam tu na myśli okres, kiedy to poza głównym nurtem, w dusznych salach kin studyjnych i domów kultury specyficznie pojmowany sukces święciły produkcje takich niezależnych „wytwórni filmowych”, jak Ded Flay Prodakszynz, Martwe Obrazki czy Muflon Picturez. Część ludzi z nimi związanych wciąż zresztą aktywnie działa i tworzy kino (niekiedy pod tym samym szyldem, w innych przypadkach dla bardziej komercyjnych instytucji, takich jak uczelnie filmowe bądź oficjalne studia produkcyjne).
Z drugiej strony, ów amatorski sznyt, zwłaszcza w zestawieniu z częścią dialogów wygłaszanych jakby od niechcenia (i sprawiających wrażenie od niechcenia napisanych), budzić może skojarzenia z zagranicznym kinem niezależnym. Osobiście dostrzegłem pewne podobieństwa – na poziomie estetycznym czy choćby nastrojowym – do „Wideodziennika zagubionej dziewczyny” Lindsey Denninberg, twórczości Kevina Smitha (zwłaszcza do obu części „Sprzedawców”) oraz sequela filmu „Kelnerzy” w reżyserii Jeffa Balisa. Niezależnie od tego, czy którykolwiek z powyższych tytułów faktycznie mógł stanowić jakieś źródło inspiracji dla Scotta Wheelera, „Atak krwiożerczych donatów” cechuje podobna… nonszalancja i bezczelność. Szkoda, że reżyserowi zabrakło talentu porównywalnego z poziomem wspomnianych twórców.
Nie byłoby szkoda, gdyby nie przynajmniej kilka faktów. Po pierwsze, absurdalny pomysł stojący za tym filmem dawał szansę na potencjalny przebój kina klasy B (czy, jak woli Alicja, kina klasy Ź), oferujący bezpretensjonalną, bezmyślną, zabawną rozrywkę. Po drugie, niektóre sceny były zaskakująco dobre, zarówno pod względem trafionych gagów, jak i paru rozwiązań fabularnych, poprowadzonych nawet nieco inaczej, niż można się było spodziewać. Po trzecie, wreszcie, obśmiane w „Ataku…” stereotypy, takie jak szalony naukowiec (pracujący w piwnicznej pieczarze podstarzały nerd w kitlu) czy pusta „tapeciara” (wiecznie żująca gumę niesympatyczna blond dziunia w przykrótkich szortach i kusej bluzeczce); oraz klisze gatunkowe (w tym typowy dla wielu horrorów motyw epidemii w wyniku nagłego wypadku) i rekwizyty (m.in. neonowo zielony specyfik będący źródłem wspomnianej zarazy-mutacji) świadczą o zdystansowanym, parodystycznym, dekonstrukcyjnym wręcz podejściu twórców do klasycznych tropów popkultury.
Niestety, część potencjału drzemiącego w filmie Scotta Wheelera została zmarnowana. Główny problem „Ataku krwiożerczych donatów” polega chyba na tym, że całość jest bardzo nierówna. Co z tego, że absurdalny pomysł był intrygująco komiczny, skoro przy jego realizacji zabrakło polotu, finezji? Na co zdają się pojedyncze zabawne sceny w obliczu ogólnej miałkości i nijakości wielu innych? Nawet największy atut filmu – jego prześmiewczość – łatwo zdyskredytować (pomimo sympatii do postmodernizmu oraz entuzjazmu towarzyszącego obcowaniu z takimi tekstami) i uznać za zwykłą wtórność, w dodatku częściowo wynikającą z niskobudżetowych uproszczeń czy zwykłego niedbalstwa twórców. To trochę tak, jakby podczas imprezy ktoś próbował rozbawić gości starymi, dobrze znanymi wszystkim żartami, które przestały śmieszyć kilkadziesiąt opowiedzeń temu. Pomijam już fakt, że ów dyskusyjny atut pozostaje atutem tylko jeśli zignorujemy całą masę słabostek realizacyjnych – i to takich, jakich nawet przedstawiciele kina offowego o niemal zerowym budżecie są w stanie unikać. Wiele zależy od zaangażowania i talentu, a te czynniki zdają się w „Ataku…” wartościami deficytowymi.
Nie znaczy to jednak, że rzecz jest jednoznacznie zła. Jak już wspomniałem, co jakiś czas widz raczony jest tak otwarcie prostackimi żartami, że wydają się wręcz odświeżająco urocze w swojej głupocie. To chwile, w których daje się wyczuć ten charakterystyczny offowy duch robienia filmów „dla funu”. Również tandetne jak na dzisiejsze standardy kina komercyjnego – i przez to zauważalne – generowane komputerowo efekty specjalne uznać można paradoksalnie za zaletę; właśnie dlatego, że nie wyglądają jak fuszerka specjalistów z Hollywood, a dzieło amatorów pokroju autorów youtube’owych fanowskich wideo wykorzystujących popularne wśród aktywnych przedstawicieli kultury uczestnictwa programy montażowe, takie jak After Effects. Inna sprawa, że CGI donaty wyglądają w tym filmie trochę tak, jak ożywione jedzenie z komedii „Sausage Party” albo z reklam parówek pewnej popularnej w Polsce firmy, co może, choć nie musi, być podobieństwem intencjonalnym.
Szczerze powiedziawszy, początkowo spodziewałem się, że wszystkie filmy prezentowane w ramach Fest Makabry będą utrzymane w duchu „Ataku tyrolskich zombie”. Tymczasem większość spośród obecnych w repertuarze tego przeglądu tytułów okazała się zupełnie inna. Odnoszę wrażenie, że właśnie „Atak krwiożerczych donatów” jest najbliższy moim początkowym wyobrażeniom i oczekiwaniom. Niestety, oznacza to również, że jeśli w ogóle czymś mnie zaskoczył, to swoją nijakością. Tam, gdzie austriackie zombiaki pokazywały przynajmniej lekko zawadiacki pazur cynizmu, zmutowane pączki szczerzą tylko przytępe, wyszczerbione kły pozerstwa i niespełnionych nadziei. Gdyby był to mainstreamowy, profesjonalny film robiony na serio (w tym samym sensie, w jakim na serio robione są parodie pokroju „Scary Movie”), to absolutnie nie byłby w stanie wybronić się przed skrajnie negatywną oceną. Półamatorski charakter tej produkcji każe jednak spojrzeć na nią nieco bardziej przychylnym okiem, w odpowiednim świetle, przez co pewne mankamenty można jej wybaczyć i – przymykając na nie oko – czerpać jako taką frajdę z seansu. To, co boli w „Attack of the Killer Donuts” znacznie bardziej, to nierówność i zmarnowany potencjał, a na te aspekty trudno już z taką pobłażliwością spuścić zasłonę milczenia.
Za udostępnienie filmu z repertuaru Fest Makabra dziękujemy: Kino Świat.