PRZESPANA SZANSA
„Śpiąca królewna”, historia dziewczyny, która postanowiła bawić się jedynym bezsprzecznie zagrażającym jej przedmiotem (gdyby jeszcze chodziło o coś podstawowego dla codziennej egzystencji, ale wrzeciono?) nieszczególnie do mnie trafia. Inna sprawa, że w niektórych wersjach baśni nikt księżniczki nie poinformował, żeby paluszki z daleka od kołowrotka trzymała. Niezależnie od tego motyw pogrążonej we śnie kobiety można ciekawie wykorzystać, co wielu twórców już udowodniło (np. Julii Leigh „Śpiącą pięknością”). Jak prezentuje się w tym kontekście „Klątwa Śpiącej Królewny”?
Na początek garść szokujących informacji. Po pierwsze, to nie bracia Grimm odpowiadają za zapisanie się tej historii w zbiorowej świadomości, jakkolwiek wielu twierdzi inaczej. Baśń o przeklętej królewnie, która na skutek ukłucia wrzecionem zapadła w sen, wymyślił i utrwalił na papierze w 1636 roku (a więc około dwustu lat przed niemieckimi braćmi) niejaki Giovan Battiste Basile. Po drugie, „Klątwa Śpiącej Królewny” nie jest autorskim pomysłem scenarzysty filmu, Josha Nadlera, a stanowi adaptację komiksu o tym samym tytule. Co ciekawe, autorem tegoż komiksu – wydanego dzięki akcji na kickstarterze – jest… reżyser produkcji, Pearry Reginald Teo. Pierwszy zeszyt historii ukazał się w marcu 2015 roku, z kolei film miał swoją premierę w kwietniu 2016. I jak tu nie wierzyć w amerykański sen?
Wersja opowieści z „Klątwy Śpiącej Królewny” niewiele ma wspólnego ze znaną dzieciom bajką. Thomas (Ethan Peck) należy do grona słabo opłacanych artystów. Gnieździ się w zapchanym gratami mieszkaniu, a jego główną inspirację stanowią sny, w których pojawia się nietypowa kobieca postać, piękna Dzika Róża (India Eisley). Pewnego dnia życie Thomas niespodziewanie się zmienia. Oto bowiem nieznany wujek zapisuje mu w spadku cały swój majątek. Gotowy spieniężyć rodowy dwór, mężczyzna udaje się do tajemniczej posiadłości. Szybko się jednak okazuje, że testament stryja przynosi więcej złego niż dobrego. Na jaw wychodzi między innymi tajemnica dziwnych snów Thomasa i pojawiającej się w nich postaci. Początki pradawnej klątwy sięgają średniowiecznych Wypraw Krzyżowych. Czy mężczyźnie uda się ją złamać? Jakie konsekwencje przyniosą jego decyzje?
W repertuarze Fest Makabry, po obejrzeniu zwiastunów, „Klątwa Śpiącej Królewny” wydawała się jednym z mniej absurdalnych tytułów. Nie oczekiwałam zbyt wiele, ale z drugiej strony daleka byłam od przyklejania produkcji łatki kina kategorii „Ź”. Tylko połowicznie okazało się to prawdziwe. „Klątwa Śpiącej Królewny” nie jest bowiem może najtandetniejszym z przedstawicieli filmowych horrorów, ale na liście solidnego kina gatunku też próżno byłoby jej szukać. Niezależnie od tego, że sam pomysł miał pewien potencjał, to jego realizacja na wielu płaszczyznach pozostawia jednak sporo do życzenia.
Była sobie raz królewna skazana na wieczny sen. Zbudzić mógł ją tylko pocałunek prawdziwej miłości. Ale królewicz… nie przyszedł.
Chociaż tytułowa Śpiąca Królewna wygląda jak gotka z żyrandolem na głowie, to nie kostiumy stanowią najsłabszą stronę filmu. Tak naprawdę dziwaczny, oniryczny (jak przystało na postać ze snów) charakter Dzikiej Róży ma w sobie niepokojący, mroczny, wręcz hipnotyzujący urok. Autorom udało się zresztą wizualnie pozytywnie zaskoczyć nie tylko w tym przypadku. Całkiem przyjemne wrażenie robi wnętrze rodowego dworu oraz jego bardziej lub mniej ożywione sekrety. Większość przedstawionych lokacji – nie tylko tych z posiadłości – sprawia wrażenie ciasnych, brudnych i przytłaczających ogromem nagromadzonych, chaotycznie poustawianych przedmiotów, co utrzymuje konsekwentnie duszną atmosferę produkcji. Zgrzytają jedynie fragmenty, w których Dzika Róża przedstawiona jest w piękny słoneczny dzień, nad urokliwym jeziorem w środku lasu. Wychodzą wtedy na jaw wszystkie niedoskonałości kostiumu postaci oraz bardzo niski budżet całej produkcji. Nie mówiąc już o tym, że wygląda to śmiesznie – jak realizowany przez znudzonych kumpli film „dla beki” – i wybija z rytmu mrocznej historii.
Nawiedza mnie we śnie. Śpi, czekając na dzień, gdy znajdę ją i pocałuję.
Wspomnianą najsłabszą stroną filmu jest zdecydowanie jego rozwlekłość. Mniej lub bardziej drażniące grzeszki twórców, jak poszatkowany montaż czy szereg scenariuszowych nielogiczności można by autorom wybaczyć ze względu na niski budżet oraz brak doświadczenia w realizacji większych projektów, niemniej słabo rozplanowana dynamika przykryła smętnym piachem i te jaśniejące, ciekawsze fragmenty. Całkiem nieźle prezentujące się straszaki zwyczajnie przegrywają z przegadanymi, niewnoszącymi absolutnie niczego do historii scenami, w których bohaterowie jakby rywalizują o miano najgłupszego i najbardziej absurdalnego tekstu filmu. A szkoda, że nikt nie pokusił się o większą dbałość o dialogi, ponieważ same postaci – jakkolwiek bardziej naszkicowane niż narysowane i zdecydowanie w psychologicznym 2D a nie 3D – pochwalić się mogą przyjemnym zróżnicowaniem. Widz spotyka na ekranie między innymi biedującego, smęcącego, dręczonego niejasnym uczuciem do kobiety ze snów artystę; twardo stąpającą po ziemi i zmotywowaną pośredniczkę nieruchomości (Natalie Hall); czy sfiksowanego na punkcie magii, pradawnych wierzeń i rytuałów starca-dziwaka (Bruce Davison). Niestety, z powodu spowolnienia akcji część fabularnych rozwiązań związana ze specyficznością bohaterów wydaje się po prostu nielogiczna. W chwilach, w których postaci powinny działać szybko i bez zastanowienia, decydują się na ostrożność, a kiedy sensowniej byłoby się zatrzymać i pomyśleć, niemal zrywają się do biegu. Nic dziwnego, że film kończy się tak a nie inaczej.
A kończy się, trzeba to przyznać, dość oryginalne. Sęk w tym, że dopiero w momencie finału widz zaczyna mieć wrażenie, że akcja się rozkręca. Tymczasem czekają go już tylko napisy z nie tak znowu długą listą płac. Gdyby skondensować sensownie wszystko to, co dzieje się przed zakończeniem i zrobić z tego piętnasto- czy dwudziestominutowe wprowadzenie do fabuły, a za jej prawdziwy początek przyjąć moment faktycznego zakończenia, mogłoby wyjść z „Klątwy Śpiącej Królewny” coś naprawdę fajnego. Ostatecznie jest jednak absolutnie przeciętnie, a pozostawiający niedosyt finał jeszcze obniża ogólne, nie tak przecież znowu wysokie, wrażenie.
„W Cesarskich Ogrodach obowiązują pewne zasady. Twoja krew da ci dostęp do całego domu”.
Nie podnosi oceny obsada aktorska. Nie wiem, czy faktycznie należało się spodziewać czegoś po Ethanie Pecku, ale jego twarz (i twarz Bruce’a Davisona) przynajmniej kojarzyłam – co jest zjawiskiem niepowtarzalnym w kontekście obsad filmów prezentowanych w ramach Fest Makabry – więc poprzeczkę ustawiłam całkiem wysoko, mniej więcej na granicy… minimalnej przyswajalności. Tymczasem Peck po tym występie dostałby rolę co najwyżej w telenoweli, gdzie głębokim głosem powtarzałby do znudzenia słowa o wiecznej miłości i przeznaczeniu. Przywołany już Bruce Davison bawił mnie niemiłosiernie, zwłaszcza gdy opowiadał o dżinach i rzucał zaklęcia, ale spora w tym zasługa scenariusza, niekoniecznie samego aktora. O całej reszcie obsady właściwie nie ma, co mówić. Popisy Natalie Hall najchętniej wyparłabym z pamięci, a odgrywającą tytułową postać Indię Eisley mogę określić jako… ładną. Chyba.
Jak to więc jest z „Klątwą Śpiącej Królewny”? Oglądać czy raczej sobie odpuścić? Nawet bardziej niż zwykle niełatwo udzielić na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Jako horror film Teo to zdecydowanie mniej niż średniak, jednak mistyczno-magiczna osnowa „Klątwy Śpiącej Królewny” ma w sobie coś oryginalnego i godnego uwagi. Być może na tym poziomie kreuje nawet jeden z ciekawszych obrazów znanej baśni; obraz, w którym przeklęta księżniczka, czekając na swego księcia nie śni kolorowych snów, a okrutne koszmary. Koszmary, które zmieniają ją na zawsze i… Jeżeli chcecie dowiedzieć się, co kryje się za tym „i”, to znak, że powinniście na tę propozycję z repertuaru Fest Makabry mimo wszystko się udać.
Za udostępnienie filmu z repertuaru Fest Makabra dziękujemy: Kino Świat.