SUKCESY KOSTARYKI
W XXI wieku film opanował niemalże każdy zakątek świata. Kostaryka musiała jednak bardzo długo czekać na względne uznanie ze strony Amerykańskiej Akademii Filmowej, swoistej wyroczni w sprawach jakości produkcji. Dopiero obraz z roku 2004, „Caribe” w reżyserii Estebana Ramireza dopuszczono do pierwszej selekcji nagrody Oscar w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego (zgłoszony został w 2005 i wziął udział w konkursie w 2006). Oczywiście, czego można się spodziewać w przypadku tego typu debiutów, dobrnął jedynie do pierwszej pięćdziesiątki. Dla Kostaryki wciąż jednak był to sukces. Sukces porównywalny do samego zgarnięcia nagrody.
Vincente (Jorge Perugorría) jest właścicielem plantacji na jednej z karaibskich wysp. Wiedzie spokojne, dostatnie życie wraz z żoną Abigail (Cuca Escribano). Po latach tłustych przychodzi jednak czas na lata chude. Problemy napływają lawinowo. W domu Vincente’a pojawia się Irene (Maya Zapata) i informuje, że jest przyrodnią siostrą Abigail. Jej obecność staje się przyczynkiem serii komplikacji i zawirowań w spokojnym dotąd życiu małżeństwa. Jakby tego było mało, amerykańska firma Reynlods odkrywa u wybrzeży Limonu (nazwa prowincji) złoże ropy. Mieszkańcy muszą podjąć walkę przeciwko koncernowi, którego działania negatywnie wpływają na źródło utrzymania okolicy – rybołówstwo i ekoturystykę. Vincent traci również kontrakt z firmą, której sprzedawał uprawiane owoce. Jak daleko posunie się, by nie stracić dorobku życia? Jak podziała na niego presja?
Koniec wychwalania przełomowości. „Caribe” to film zły od pierwszej minuty. Tak, wiem, powinnam wziąć poprawkę na kraj pochodzenia filmu, cechy kulturowe Kostarykańczyków, a nawet ogólny poziom rozwoju państwa. Prawda jest jednak taka, że ktoś z jakiegoś powodu zgłosił „Caribe” do nagrody oscarowej. Ktoś uznał, że film może – i powinien – konkurować z innymi produkcjami z całego świata: francuskimi, włoskimi, angielskimi. Musiał więc przygotowywać się wcześniej na krytykę i zestawianie poziomów walczących o nagrody obrazów. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo jest co krytykować.
Gdybym miała określić przynależność gatunkową „Caribe”, zakwalifikowałabym ów tytuł do soft porno (z rysem problematyki społeczno-ekonomicznej w tle). Napięcie seksualne wisi w powietrzu niemal od początku filmu. Zmienne nastroje Vincenta czynią go oczywistym nośnikiem tej seksualnej atmosfery (rzecz dość niespotykana – rozwiązania mnożących się problemów Vincent szuka w seksie). Bez problemu przychodzi widzowi również określenie podmiotu jego niespełnionych fantazji. Czeka się jedynie na to, kiedy atmosfera zmieni się w relację. A gdy dążenia filmu zostają wypełnione po raz pierwszy, nic już nie powstrzymuje reżysera przed serwowaniem widzowi obrazów pieszczonych piersi oraz pocałunków tak głębokich i namiętnych, iż ma się wrażenie, że bohaterowie próbują się wzajemnie pozjadać.
Vincente’a nie da się ani polubić, ani zrozumieć – podobnie zresztą, jak i pozostałych bohaterów. Wszyscy przeskakują ze zbytniego dramatyzmu w infantylność bądź zwyczajną głupotę, reagują niezgodnie z ludzką naturą. Jeżeli można mówić o jakiejkolwiek aktorskiej naturalności, to jedynie przy przyjęciu, że telenowele są produkcjami hiperrealistycznymi. Zamiast jasnej plejady gwiazd, pod względem aktorstwa „Caribe” prezentuje poziom odwiertu w Rowie Mariańskim.
Zresztą inne elementy składowe filmu, a więc np. kwestia zdjęć czy użytej w muzyki ilustracyjnej, stanowią jedynie gwoździe do trumny „Caribe”. Serie jazd kamery goniącej za falami to już nawet nie schemat, a zwyczajny kicz. Zwłaszcza, jeżeli używa się takich ujęć jako przerywnika między scenami, rzekomo w charakterze atrakcyjnego dla widza landszaftu. Na oprawę muzyczną „Caribe” składają się m.in. przyjemne dla ucha melodie etniczne, typowe dla tej części świat. Byłoby świetnie, gdyby reżyser przy tym pozostał. Niestety zdecydował się dokleić jeszcze podkład w postaci czegoś, co przypomina kiepskiej jakości melodię karaoke z syntezatora z lat 80. A w dodatku usiłował budować tymi dźwiękami nastrój kolejnych scen – grozę, rozterki wewnętrzne, dramat. To się nie miało prawa udać.
„Caribe” to film, który odniósł jedynie lokalny sukces w swoim kraju. Być może cztery milion Kostarykańczyków wspominać go będą miło, jako inicjatora czy symbol pewnego postępu w dziedzinie kinematografii. Jednak produkcja ta nie osiągnie nigdy światowego sukcesu (to w sumie nie proroctwo, bo miała już przecież lata, żeby podbić serca kinomaniaków). Jeżeli w ogóle warto ten film oglądać, to jedynie w celu poznania czegoś niecodziennego lub zorientowania się w kondycji kinematografii jednego z tych zakątków świata, które niekoniecznie kojarzy się z przemysłem filmowym.