cloverfieldlane102A GDYBYŚ TAK NIE WIEDZIAŁ, ŻE ŚWIAT SIĘ SKOŃCZYŁ?
Przyznaję, że pierwsze minuty produkcji nie nastrajały optymistycznie. Z czasem jednak wszystko zaczęło mieć sens, a dezinformacja stała się zaletą.

Kojarzycie film „Projekt: Monster”? Wyobrażam sobie, że większość z odbiorców tego tekstu kiwa głową, jedni z większym, inni z mniejszym przekonaniem; jedni jako faktyczni widzowie produkcji, inni jako znający tytuł ze słyszenia. A „Cloverfield”? Tutaj zapewne statystyki nieco spadają, bowiem tylko nieliczni zapaleńcy sprawdzają oryginalne tytuły wypuszczanych na polski rynek obrazów (tak, dokładnie, chodzi o tę samą produkcję). Ale dlaczego w ogóle o tym piszę? Niedawno w repertuarach kin pojawił się film „Cloverfield Lane 10” (w ramach żartu wspomnę, że oryginalny tytuł to: „10 Cloverfield Lane”), który stanowi swoistego rodzaju kontynuację „Projektu: Monster”. I wiecie co? Jest świetny!

cloverfieldlane10Kilka sztuk ubrań niechlujnie wrzuconych do torby, garść drobiazgów pierwszej potrzeby i Michelle (Mary Elizabeth Winstead) jest gotowa do drogi. Rozemocjonowana wsiada do samochodu i chociaż ewidentnie nie ma ochoty rozmawiać z tym, od którego ucieka, w pewnym momencie odbiera telefon. I może to wina tego gestu, a może akcja niezależna, ale chwilę później jej auto zostaje strącone z drogi. To jednak dopiero początek dramatycznej historii. Gdy kobieta się budzi, okazuje się, że ktoś nie tylko opatrzył jej rany, ale również… przykuł ją do ściany. Howard (John Goodman) nie wygląda jednak na typowego porywacza. Co więcej utrzymuje, że to tylko środki ostrożności; że nie może pozwolić jej odejść, bo świat poza jego schronem został skażony. Innymi słowy – gdy Michelle dochodziła do siebie, rozpętała się wojna. Brzmiałoby to wszystko jak absolutne szaleństwo, gdyby nie pewność innego „uwięzionego” w bunkrze, Emmetta (John Gallagher Jr.). Wkrótce oboje mają dowiedzieć się mrocznej prawdy o tym, kim jest ich „wybawca” oraz co tak naprawdę stało się na powierzchni.

Na wstępie drobna uwaga – jeżeli nie widzieliście filmu „Projekt: Monster”, to uczyńcie to zanim wybierzecie się do kina na „Cloverfield Lane 10”. W innym wypadku finał tej produkcji może wydać się Wam nieco naciągany, a nawet wykazujący pewne powinowactwo z kinem klasy Ź. Wartość tego obrazu ujawnia się bowiem dopiero na styku fabuły obu obrazów; dopiero ich zestawienie skłania do refleksji nie tyle nad znaczeniem czy przesłaniem (to w końcu żadne filozoficzne kino z Sundance), ale konceptualnym rozwiązaniem, które – moim zdaniem ­­­– jest naprawdę świeżym i nowatorskim podejściem do gatunku. Co więcej, na tyle niespodziewanym i oryginalnym, że nie mogę o nim wspominać w tym tekście z obawy posądzenia o poważne spoilerowanie.

Wiesz co, Michelle, powiem ci to, co powiedziałem jemu. Musisz jeść, musisz spać oraz musisz zacząć okazywać mi trochę wdzięczności. Poza tym mam na imię mam Howard.

Przyznaję, że pierwsze minuty produkcji nie nastrajały optymistycznie. Główna bohaterka zachowywała się jak infantylna, przygłupia trzpiotka bez zdolności do analitycznego i logicznego myślenia, a fabularne niedopowiedzenia wprowadzały wrażenie chaosu i zagubienia. Z czasem jednak wszystko zaczęło mieć sens, a dezinformacja stała się zaletą. Ale od początku.

„Cloverfield Lane 10” wydaje się klasycznym thrillerem z zacięciem do psychologicznych manipulacji. Widz od początku nie wie, to kłamie, a kto mówi prawdę. Czy powierzchnia faktycznie stała się zabójcza? Czy Howard naprawdę ma dobre intencje? Czy nie kłamie na temat swojej rodziny i córki? Co z Emmettem? Po której stronie barykady się znajduje? To jednak nie jedyny zamęt, z którym trzeba się zmierzyć, jeżeli chodzi o analizę postaci. Każda z nich posiada unikalną historię, historię, której szczegółów nie poznajemy. Przeszłość bohaterów podawana nam jest we fragmentach na tyle obszernych, by coś zasugerować, ale nie dać pewności; informacje pozwalają stworzyć ich szkic charakterologiczny, ale wciąż jest to szkic rozedrgany, zamglony, niepełny. Jak w prawdziwym życiu, jak przy poznawaniu drugiego człowieka.

Ciągle nachodzi mnie jedna myśl. Tatuaże. Zawsze chciałem mieć jednego. Ale nigdy nie miałem. Ponieważ wszyscy mówili by: „Emmet – z czymś takim nigdy nie dostaniesz porządnej pracy. Jakby to miało znaczenie, prawda? Jakbym wiedział, że tak się sprawy potoczą, to bym sobie zrobił z 50 tatuaży.

Ciekawą rzeczą – z tych, o których mogę wspomnieć – jest fakt, że bohaterowie znajdują się nagle, tak samo jak widzowie, w nowej wersji świata. Świata, który staje się zagrożeniem dla życia. Nikt nie wie, z jakiego powodu ziemia „zabija”; kto stoi za dramatycznymi wydarzeniami, co tak właściwie się stało oraz kiedy i czy w ogóle będzie można wrócić do normalnego życia. Tak właśnie wyobrażam sobie wybuch wojny albo inną apokalipsę – to się po prostu stanie. Nie będzie żadnego podręcznika, człowieka z misją zbierania informacji i przekazywania ich dalej, czy niestrudzonych dziennikarzy trwających na planach pomimo walącego się świata. Znajdziemy się w nowej wersji rzeczywistości i będziemy musieli się w niej odnaleźć, czerpiąc informacje z własnych obserwacji i przypadkowych decyzji.

Oczywiście na wysoką jakość filmu nie pracuje wyłącznie oryginalne i „życiowe” podejście do rozwiązań fabularnych, a również strona techniczna – z obsadą aktorską na czele. Doskonale wypada Goodman, któremu na przemian się współczuje, życzy śmierci i odczuwa przed nim pełen trwogi respekt. Pomimo początkowej infantylności dobrze prezentuje się również Winstead, umiejętnie lawirująca między zgrywaną a faktyczną uległością, między wymalowanym na twarzy poczuciem bezpieczeństwa a obawą o własne życie. Napięcie rośnie z każdą minutą, starannie wyważone przy pomocy montażu (dużo, stosunkowo krótkich ujęć), warstwy operatorskiej (ciasna przestrzeń bunkra zamieniona w labirynt) i muzycznej – jest mrocznie, tajemniczo i nieco psychotycznie.

Widziałem na jego twarzy, że był pewien tego co się stanie. Coś złego. Więc wszedłem do środka.

Połączenie „Projektu: Monster” i „Cloverfield Lane 10” nie jest oczywiste i w tym tkwi największa zaleta serii. Do tej pory zagrożenie w podobnych gatunkowo scenariuszach lub ich cyklach było jednolite, pozbawione strategii; zalewało świat starając się zniszczyć go przewagą liczebną. A co, jeżeli podobna zagłada przebiegałaby inaczej w zależności od np. gęstości zaludnienia atakowanego obszaru? A co, jeżeli w obliczu zagrożenia ludzie po prostu wiedliby swoje życia dalej, tylko w poczuciu zagrożenia, chowając się, żałując przeszłości, czekając; będąc zagubionymi, niepewnymi, niepoinformowanymi? Co, jeżeli nie staliby się nagle ninja, a dalej egzystowaliby jako oni, tylko nieco słabsi, bardziej podatni na pokusy? Moim zdaniem cykl „Cloverfield” stara się zaprezentować taki właśnie, nieprzekombinowany, potencjalnie realistyczny świat. I chociaż skrywa się to wszystko pod płaszczykiem lekkiego science fiction, które atakuje swoją gatunkowością w najmniej spodziewanym momencie, zaskakując i zadziwiając nawet bohaterów filmu, to wciąż pozostaje warte uwagi i chwili zastanowienia. Gnajcie więc do kina i pamiętajcie, by zapoznać się wcześniej z „Projektem: Monster”!

88

Alicja Górska