JAK UNIKNĄĆ (PRZESADNEGO) ROZCZAROWANIA?
Jeszcze przed premierą „Starcia tytanów” w 2010 roku od serii, którą ten film miał dopiero rozpocząć, można było oczekiwać widowiskowej, pełnej rozmachu, porządnej rozrywki. Niestety, jeśli ktoś faktycznie spodziewał się wówczas dobrego poziomu, rozczarowanie towarzyszące seansowi musiało być wręcz druzgocące. Niemałe mogło okazać się też zaskoczenie faktem, że obraz doczekał się właśnie sequela, który zawitał na ekrany polskich kin w dwa lata później.
Po co idziemy do kina? Dla historii
Podejmując się oceny „Gniewu tytanów” – bo taki tytuł (oryginalnie: „Wrath of the Titans”) nosi kontynuacja przygód Perseusza w starożytnej Grecji – można obrać kilka strategii. Jedna z nich zakłada całkowicie krytyczne nastawienie do poszczególnych elementów filmu, który traktować należy tak, jak dowolny tekst kinematograficzny. Przy takim podejściu „Wrath of the Titans” okazuje się rozdygotanym, chwiejnym konstruktem, pełnym wad, nieścisłości i fabularnych dziur, w których zmieściłoby się dość treści, by zaowocować odrębnym utworem. Skala błędów i uproszczeń, jakie znaleźć można bez trudu choćby w samej historii, zdaje się uwłaczać inteligencji widza. Począwszy od mitologicznego misz-maszu, poprzez niemal zdublowanie schematów „Starcia tytanów”, aż po dialogi, których autorem mógłby być Captain Obvious.
Przykładem tych ostatnich są teksty w stylu „Kronos się zbliża” kiedy… zbliża się Kronos. Podobnych „błyskotliwych” spostrzeżeń jest w filmie mnóstwo, a dochodzą do tego nieuzasadniane w żaden sposób uwagi bohaterów. Ot, pada stwierdzenie o swoistym systemie namierzania modlących się, a widz musi to kupić. W kwestii mitologicznego misz-maszu zapewne lepiej wypowiedzieć mogliby się znawcy tematu (jak choćby Alicja), ale połączenie mitu Minotaura i jego labiryntu z technologicznie skonstruowanym Tartarem aż prosi się o wzmiankę. Swoją drogą zarówno to, jak i parę innych rozwiązań (przykładowo globus-mapa Hefajstosa) niepokojąco przypomina wcześniejsze pomysły z filmów (jak choćby ruchome schody w „Harrym Potterze”) i gier (zwłaszcza „Tomb Raider” i „Prince of Persia”, choć także ekranizacje tychże mogą stanowić źródło zbieżności).
Wspomniana wtórność dotyczy zatem nie tylko fabuły. Co więcej, pod względem wizualnym również nie uświadczymy w „Gniewie tytanów” świeżych doznań. Zdaje się, że twórcy postawili na zasadę „więcej, głośniej, szybciej, bardziej pompatycznie”, co już dawno wyśmiała popkultura z „South Park” na czele – polecam pełnometrażowy „Bigger, Longer, Uncut”. W tym miejscu należy jednak przyznać, że w filmie nie zabrakło na szczęście kilku autoironicznych żartów, które parę razy skutecznie rozładowały przesadny patos. Jednym z zabawniejszych jest komentarz Agenora przed pożegnaniem z wyruszającym do walki Perseuszem.
Jest głupio? Niech nas powali wykonanie!
Można jednak podejść do tego filmu w nieco odmienny sposób. Wśród standardowych blockbusterów, a takimi z całą pewnością są obrazy z serii o tytanach, powszechne jest założenie, iż widowiskowa rozrywka nie musi być wartościowa na poziomie treści. Elementy atrakcji przysłaniają niejako ułomną narrację, historię. Innymi słowy: jeśli jest przepych i spektakl, to może być głupio. Widzowie z takim nastawieniem mogą czerpać frajdę z efektów CGI, scen walki, ładnych widoczków (plenery, aktorzy, scenografia, rekwizyty itd.) oraz innych „fajności”, nie zwracając uwagi na kulejącą fabułę, dziury w scenariuszu, absurdy czy inne wady.
Przy tej perspektywie „Gniew tytanów” sprawdza się naprawdę nieźle. Wykorzystane w wersji 3D filmu efekty nie męczą, a momentami, mimo dość standardowych chwytów, naprawdę działają na widza, w paru scenach nawet pozytywnie zaskakując. Kronos, jako odpowiednik Krakena z poprzedniej części, jest odpowiednio potężny i odrażający, a do tego ma swoją specyfikę, wyróżniającą go na tle menażerii potworów znanych z obu filmów – to wielka, żywa masa lawy ułożona w antropomorficzną sylwetkę. Na marginesie: zabawne, że między drugim pokoleniem bogów (Zeus, Hades i spółka) a trzecim (głównie Ares i półbogowie) nie ma znaczących różnic w wyglądzie, a już Kronos reprezentujący pierwszą generację wygląda tak mocno odmiennie (acz to akurat można tłumaczyć inspiracjami oryginalną mitologią).
Wielki „boss” to jednak nie wszystko. Reszta bestiarium (z chimerami, Minotaurem, cyklopami czy Makhai na czele) też prezentuje się całkiem nieźle. Nie wspominając o aktorach, wśród których na szczególną uwagę zasługują Édgar Ramírez (Ares), Toby Kebbell (Agenor), Bill Nighy (Hefajstos) oraz Liam Neeson (Zeus) i Ralph Fiennes (Hades). Niestety, niewątpliwie urodziwa i zdolna Rosamund Pike w roli Andromedy nie jest w stanie wypełnić braku przepięknej Gemmy Arterton (Io w „Starciu tytanów”). Poza tym Sam Worthington jako Perseusz nie prezentuje się w sequelu tak dobrze, jak w pierwszej części. Może to kwestia kędzierzawej czuprynki, z którą aktor przypomina nieco Danny’ego McBride’a („Your Highness”, serial „Mogło być gorzej”).
Niby fajnie, ale bez polotu. Niby bez polotu, ale fajnie…
Czy można jednak jednoznacznie stwierdzić, że film wart jest obejrzenia? Sporo zależy od właściwego nastawienia i niewątpliwie druga z zaproponowanych wyżej strategii jest w tym wypadku bardziej wskazana. Jeśli oczekujemy „odmóżdżacza” oferującego prostą rozrywkę, w zasadzie dostaniemy w „Gniewie tytanów” wszystko, czego można od takiego kina wymagać. Na ekranie dużo się dzieje, krew leje się w odpowiednich ilościach, żarty są w stanie rozbawić, uroda obsady przyciąga uwagę, CGI może i nie oszałamia, ale też nie straszy… Ogólnie nie jest źle, ale czegoś tu mimo wszystko brakuje. Poza tym tego, dla kogo fabuła wysuwa się jednak na pierwszy plan, niechybnie czeka w kinie srogie rozczarowanie. Chyba że wybierze inny film, a tych, nawet w ramach zbliżonej konwencji, nie brakuje, więc warto poszukać zamiast tracić czas na „Gniew tytanów”.
Publikowano również na: polter.pl