CZŁOWIEK CZŁOWIEKOWI, CZŁOWIEK ZWIERZAKOWI
„Pokot” długo nie schodził z języków polskich widzów. Szokował tematyką, intrygował jej prezentacją, nurtował współpracą dwóch silnych kobiecych osobowości – nominowanej do Oscara Agnieszki Holland i wielokrotnej laureatki literackiej nagrody Nike Olgi Tokarczuk. Dopiero teraz jednak miałam okazję film obejrzeć i odkryć hipnotyzująco-czarującą stronę irytacji.
Kotlina Kłodzka to miejsce tajemnicze i nieco odizolowane od świata. Właśnie tutaj emeryturę spędza Janina Duszejko – dawna projektantka mostów oraz orędowniczka praw zwierząt. Kobieta uczy w lokalnej szkole angielskiego i dorabia opieką nad domkami letniskowymi. Tak naprawdę, poza wiecznymi scysjami z kłusownikami, wiedzie raczej sielskie życie. Do czasu. Wkrótce w okolicy dochodzi do serii tajemniczych morderstw, których ofiarami padają wysoko postawieni członkowie lokalnej społeczności (przy okazji myśliwi). Policja pozostaje bezradna, a sprawca nieuchwytny. A może, tak jak sugeruje Janina, za wszystkim stoją uciśnione zwierzęta?
Brzmi jak scenariusz kina klasy B albo opowieść o szaleńcu, ale nic bardziej mylnego. „Pokot” to do bólu prawdziwa i przejmująca historia, wobec której trudno pozostać obojętnym. Zresztą emocje, które wywołuje, to jej podstawowy atut. Zainteresowani seansem widzowie powinni uzbroić się więc w potężną dawkę cierpliwości. Holland i Tokarczuk niejako zmuszają bowiem odbiorców do nieustannego miotania się między jedną a drugą skrajnością, do wyboru – przyjmijmy rzecz umownie – mniejszego zła. Na „Pokot” nie da się po prostu patrzeć z pozycji tego trzeciego – albo wierzy się w należną wszystkim istotom (nawet chrząszczom) wolność i sprawiedliwość, albo w zależność zwierzęcego świata od ludzi (w tym dowolność w jego eksterminacji). Ja miałam czasami ochotę rzucić czymś ciężkim w ekran.
Z jednej strony dlatego, że prezentowana w filmie wioska na krańcu świata to jeden z ostatnich (mam nadzieję) bastionów przestarzałych dogmatów. Mamy księdza, który postrzeganie zwierząt jako członków rodziny rozważa w kategoriach bluźnierstwa; drobnego alfonsa z kupą hajsu, który trzęsie lokalną policją, i skorumpowanego prezesa o duszy czarnej jak smoła. Są ludzie uparcie wierzący w dominację ludzkiego gatunku nad światem, gotowi bez drgnienia powieki porzucić dzika z przestrzelonym płucem na pastwę losu (czyli wielogodzinnej bolesnej agonii) czy popastwić się nad zamkniętymi w klatkach lisami. Wszyscy ograniczeni, zatrzymani w czasie, zupełnie niepostępowi.
Jednak po drugiej stronie barykady sytuacja wcale nie prezentuje się lepiej. Janina, chociaż jest otwarta na nowe doświadczenia – zna język obcy, zjeździła nieco świata – swoje poglądy na zwierzęcą egzystencję prezentuje w sposób histeryczny. Otoczenie postrzega ją jako wariatkę i chociaż dla widza wydaje się jasne, że Duszejko odróżnia rzeczywistość od fikcji bez problemu, to i mające na ten temat inne zdanie otoczenie nietrudno jest rozgrzeszyć. Niestety, pod koniec filmu trudno już trzymać się tezy, że Janina jest tak do końca normalna i cały pozytywny wydźwięk proekologiczny i prozwierzęcy zostaje zwyczajnie ukatrupiony.
Zarzuca się „Pokotowi” przede wszystkim bardzo krytyczne podejście do postaw Polaków, niemal „kalanie swojego gniazda”. I słusznie. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to krytyka zasłużona i skłaniająca do refleksji; krytyka uświadamiająca, a nie obrazoburcza. Zupełnie za to niezrozumiałe jest dla mnie posądzanie „Pokotu” o antyklerykalizm, czy w ogóle nawoływanie do ateizmu. Z ekranu płynie co prawda kilka zdań dotyczących wiary, z którymi można zgadzać się lub nie, jednak nie mają one formy manifestu, a raczej metafizycznej refleksji. Nieprzychylne przedstawienie w filmie księdza nie stanowi zarzutu do religii i księży w ogóle, ale do zaściankowości i zacofania w szerzej postrzeganym kontekście. Ksiądz jest tu nieco oderwany od swojej posługi i staje się po prostu członkiem społeczności, która stoi w miejscu, chociaż świat już dawno popędził przed siebie. Szkoda jednak, że Holland nie pokusiła się o mniej jednostronne podejście do tematu. W tej wersji wydaje się, że mieszkańcy przedstawionej w filmie miejscowości z wyboru nie rozwijają się i trwają przy anachronicznych prawach i zasadach.
Zawiedzeni będą z pewnością ci, którzy po „Pokocie” spodziewali się rasowego kryminału. Historia jest na tej płaszczyźnie prosta jak konstrukcja cepa i przewidywalna. Tak boleśnie przewidywalna, że kiedy wszystko faktycznie toczy się po myśli widza, ten jest podwójnie rozczarowany – z jednej strony dlatego, że się nie pomylił; z drugiej dlatego, że to po prostu koszmarnie wtórne, nudne i nijakie rozwiązanie skądinąd ciekawej przecież intrygi. Napięcie w filmie nie ma zresztą w ogóle nic wspólnego z thrillerem czy uśmiercaniem kolejnych postaci, lecz z kwestiami polityczno-światopoglądowymi.
Bez poruszania drażliwych tematów „Pokot” mógłby być wręcz niezachęcającą do zaangażowania męczarnią. Być może ratowałaby go – typowa dla prozy Tokarczuk – aura metafizycznej przygody, duchowego doświadczenia. A być może okazałoby się wtedy, że ta nienaturalna, niemal magiczna atmosfera to tylko przykrywka dla niedopracowanego scenariusza. Być może bez tego napięcia i miotania się widza między jednymi skrajnymi poglądami a drugimi oraz próby ustalenia, kto jest bliższy naszym poglądom lub po prostu kto jest mniej szalony, wszystkie niedoskonałości rzuciłyby się oglądającemu natychmiast w oczy.
Niezależnie jednak od samego scenariusza nie sposób odmówić „Pokotowi” nieprzeciętnie atrakcyjnego opakowania. Chociaż zdjęcia w filmie Holland nie są laurkami, a przedstawieni w nim bohaterowie to nie wychuchani modele, lecz toporni i kanciaści mieszkańcy biednej, zapomnianej wsi na końcu świata, to jest w nich coś (w krajobrazach oraz w ludziach), co zachwyca. Niestety i na poziomie technicznej realizacji „Pokot” nie jest wolny od wad. Takie kręcenie kierownicą na prostej drodze w scenie prowadzenia samochodu rejestrowanej w studiu raczej nie powinno umknąć komuś równie doświadczonemu jak Agnieszka Holland.
A może to wina aktorów? O ile bowiem Agnieszka Mandat (filmowa Janina), Wiktor Zborowski (Matoga, sąsiad Janiny) czy Miroslav Krobot (pojawiający się w pewnym momencie entomolog) radzą sobie bardzo dobrze, o tyle reszta zaangażowanych odtwórców już tak oka nie cieszy. Postać grana przez Jakuba Gierszała miała pewnie służyć jako rodzaj dowcipnego wtrętu, a jego relacja z Patrycją Volny („Dobrą Nowiną”) jako element romansowy, ale jedno i drugie wydaje się jakby z innego porządku i na siłę. O całej reszcie protagonistów i odgrywających ich aktorów zapomina się wraz z ich zniknięciem z ekranu. W pewnym momencie nie potrafiłam nawet dopasować twarzy do przywoływanego w dialogach nazwiska, chociaż nie chodziło o postać nieistotną dla rozwoju fabuły.
Czy warto poświęcić ponad dwie godziny swojego życia na „Pokot”? Zdecydowanie! Nie dlatego, że jest to produkcja wolna od wad czy wybitna, ale dlatego, że mimo swoich wad skłania do ważnej refleksji nad społeczeństwem, rolą człowieka jako jednostki i w ogóle rolą człowieka w biologicznej hierarchii. Zachęca do przewartościowania postaw i spojrzenia na dwa typy światopoglądu. Nie da się jednak ukryć, że „Pokot” mógł być filmem lepszym – gdyby tak przemyśleć kreacje bohaterów, zastanowić się nad kolejnymi punktami zwrotnymi scenariusza i nie próbować nachalnie indoktrynować widzów (zakończenie bowiem nie pozostawia odbiorcom furtki interpretacyjnej w kontekście postrzegania finału w kategoriach dobro/zło).
Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer 9-10/2017