DON’T PLAY IT ANYMORE, SAM, FOR GOD’S SAKE
Na krześle reżysera Jon Favreau (twórca obu części „Iron Mana”). Wśród scenarzystów Roberto Orci i Alex Kurtzman (panowie odpowiadają m.in. za wznowionego „Star Treka”, dwie pierwsze części „Transformersów”, „Wyspę” i „Legendę Zorro”) oraz przede wszystkim Damon Lindeloff (jeden z głównych scenarzystów i producentów serialu „LOST”).
Do tego producenci tacy jak Ron Howard czy Steven Spielberg i obsada aktorska obfitująca w gwiazdy Hollywood: Harrison Ford, Daniel Craig, Olivia Wilde, Sam Rockwell. Niemal równie imponująco prezentuje się lista autorów muzyki i zdjęć, którzy w swoich dorobkach mają po parę hitów. Z taką ekipą sukces mógłby się wydawać gwarantowany. Wyniki amerykańskiego box office z pierwszego weekendu potwierdzają te przypuszczenia, przynajmniej pod względem frekwencyjno-finansowym. Nie inaczej zapewne będzie w naszych kinach.
Kopiuj, Wklej. Kopiuj, Wklej…
Niektórzy zapowiadali ten film jako „połączenie Indiany Jonesa i Jamesa Bonda na Dzikim Zachodzie”, a to rzecz jasna za sprawą odtwórców głównych ról. Jak dla mnie, „Kowboje i obcy” to zlepek znacznie większej ilości filmów. Wygląd i ruchy kosmitów przywodzą na myśl przede wszystkim „Clovera” z „Projekt: Monster”, zmieszanego z „krewetkami” z „Dystryktu 9”. Poza tym, czy to w designie pojazdów, czy w innych, nie tylko wizualnych, aspektach, znaleźć można pewne – niekiedy bardzo ostentacyjne – inspiracje „Dniem niepodległości”, „Avatarem”, „Terminatorem” czy serialem „LOST”. Nie wspominając już oczywiście o paru westernach. Cóż, kiedy kończą się pomysły, twórcy sięgają po to, co sprawdzone. Szkoda, że nie zawsze im to wychodzi.
No właśnie, wspomniałem wcześniej o gwarantowanym sukcesie. Okazuje się jednak, że nie wystarczy dobra – by nie powiedzieć: świetna – ekipa, aby osiągnąć udany efekt. Względnie udany, owszem, ale to za mało – od pewnych twórców oczekuje się więcej niż od innych. Po „Kowbojach i obcych” można było spodziewać się czegoś zdecydowanie lepszego niż to, co widzowie otrzymali w kinie. Na łamach powieści graficznej, na której – bardzo luźno – bazuje scenariusz, być może pewne rozwiązania się sprawdziły (o czym świadczy sam fakt, że podjęto się jej ekranizacji), ale na srebrnym ekranie coś już nie „zaiskrzyło”.
A mogło zaiskrzyć, bo pomysł z wrzuceniem kosmitów w realia Dzikiego Zachodu wydaje się co najmniej interesujący, a przede wszystkim dość świeży i odważny. Szkoda tylko, że na tym świeżość się kończy, bo poza wspomnianymi wcześniej „inspiracjami”, film obfituje w mnóstwo zużytych już przez lata rozwiązań i klisz, które czynią całość bardzo schematyczną i przewidywalną do bólu. Dla jasności dodam, że nie chodzi tu jedynie o schematy gatunkowe, których postmodernistyczne mariaże bardzo sobie w kinie cenię, jeśli są zastosowane z odpowiednią dozą pomysłowości.
Łopatą w łeb i do dziury!
Niestety w Kowbojach i obcych bardzo wyraźnie pomysłów zabrakło, a część z nich zmarnowano. Posklejana z mocno postrzępionych skrawków pierwowzoru (oraz z motywów zaczerpniętych z innych filmów) fabuła pełna jest absurdów i dziur, w których zmieściłoby się kolejne pół godziny historii, ale tego widzowie mogliby nie znieść.
Z jednej strony wszystko tu jest oczywiste: jeśli ktoś dostaje nóż, na pewno uratuje mu on życie, jeśli ktoś uczy się strzelać, to strzeli później w krytycznym momencie, jeśli dwoje bohaterów ma oczy tak niebieskie, jak niebo nad rozgrzanym stepem, to prędzej czy później między nimi zaiskrzy (no cóż, przynajmniej tutaj). Podobnej łopatologii jest znacznie więcej. Z drugiej jednak strony, wiele rozwiązań razi swoją banalnością lub niejasnością (szczytem jest działanie tajemniczej bransolety – broni, którą dysponuje główny bohater oraz scena jego „rozbrojenia” przez uroczą bohaterkę).
– A niech mnie! Jak oni to zbudowali?
– Przylecieli tym. To statek, jego czubek. Większość jest pod ziemią. Wydobywają złoto.
– Czyli tu jednak jest złoto. Widzą coś stamtąd?
– W ciągu dnia kiepsko. Ukrywają się w jaskiniach, wychodzą po zmroku.
– Nie ma jak się zbliżyć. Te latające maszyny wszędzie nas wypatrzą.
Nie rozwodząc się dłużej nad historią, której szczegółowe omówienie mogłoby pogrążyć ten film całkowicie, warto przyjrzeć się wykonaniu technicznemu, a tu jest już lepiej. Może plenery i CGI nie zachwycają, ale trudno też powiedzieć, by rozczarowywały. Pod tym względem jest w miarę ładnie, choć nieco… nudno i na dłuższą metę nie ma za bardzo na czym zawiesić oka (o wyjątkach za chwilę). Muzyka w żadnym wypadku nie zapada w pamięć, ale w zasadzie to o tyle dobrze, że jako ilustracja wydarzeń na ekranie nie przeszkadza i sprawdza się całkiem nieźle. Innymi słowy, sfera audiowizualna jest trochę „nijaka”. W każdym razie byłaby, gdyby nie parę wyjątków.
Kilka wisienek na nieco mdłym torcie
Zapewne domyślacie się o co chodzi. Obsada aktorska praktycznie ratuje ten film. Craig jest niezmiennie przystojny zarówno w dobrze skrojonym garniturze jako 007, jak i w pobrudzonej koszuli, kamizelce i kapeluszu w roli Jake’a Lonergana. Olivia Wilde z równym wdziękiem leczy pacjentów u boku dra House’a jako „Trzynastka”, opiekuje się zdigitalizowanymi Flynnami jako program Quorra oraz walczy z kosmitami na Dzikim Zachodzie wcielając się w Ellę Swenson. Również Harrison Ford, grający tu groźnego zawadiakę o wiele mówiącym nazwisku Dolarhyde oraz Sam Rockwell, odtwórca postaci lokalnego barmana, Doca, spisali się bardzo dobrze. W zasadzie nie gorzej jest z rolami drugoplanowymi. No, może poza wodzem Apaczów (Raoul Trujillo), którego postać jest jeszcze bardziej przerysowana, niż miało to miejsce w wypadku Saito (Ken Watanabe) w „Incepcji”.
Gdybym miał wskazać jeszcze jakąś zaletę, to pewnie byłyby to niektóre sceny akcji oraz kilka bardziej lub mniej zabawnych wypowiedzi i gagów sytuacyjnych, wśród których można znaleźć parę takich, które wypadły naprawdę nieźle. Nie sądzę jednak, bym za kilka dni pamiętał choć drobną część z nich. Myślę, że to samo dotyczy całego obrazu. Obejrzeć można, zresztą nie bez przyjemności, ale jest to rozrywka na chwilę, do której większość widzów raczej nie powróci po jednokrotnym obejrzeniu.
Z czym to się je?
Czy oznacza to, że film jest totalną klapą? Nie, raczej nie. Ot, kawałek nic nie znaczącej rozrywki, wakacyjny hit, przy którym można spędzić dwie godzinki w klimatyzowanej sali kinowej. Albo jeszcze lepiej w domu, w gronie znajomych, przy jakichś przekąskach i z dobrymi humorami. Grupka młodzieży w rzędzie za mną doskonale odzwierciedlała takie właśnie podejście i zdawała się być rozbawiona wyłapywaniem fabularnych głupotek oraz scenami, w których Craig świecił gołą, muskularną klatą dobrze „zakonserwowanego” czterdziestolatka (swoją drogą, wysportowanego lepiej niż wielu znacznie młodszych od niego), a Olivka swoimi wielkimi, lśniącymi oczami. Jeśli tak potraktujecie „Kowbojów i obcych”, to możecie bawić się całkiem nieźle.
Publikowano również na: polter.pl