mama recenzjaDOJRZEĆ DO ZROZUMIENIA
W 2009 roku dwudziestoletni Xavier Dolan zadziwił świat swoim reżyserskim debiutem. Zgarnął w Cannes trzy nagrody i otrzymał owacje na stojąco. Doskonały początek. Gdzieś w tym sukcesie rozmył się jednak fakt, że „Zabiłem swoją matkę” to film z elementami autobiograficznymi, rozliczający pewien etap młodego twórcy. Pytanie, czy do owego rozliczenia w ogóle doszło, bowiem w 2014 roku na ekrany kin wszedł kolejny film Dolana przedstawiający relację matki i syna. Czy po pięciu latach można wnieść do tematu coś nowego? Okazuje się, że owszem. Można, jak sugeruje jeden z bohaterów produkcji, zobaczyć całość z innej perspektywy.

Quebec, niedaleka przyszłość. Rząd wprowadził w życie ustawę pozwalającą na oddanie dziecka do dowolnej placówki medycznej z pominięciem papierkowej roboty i orzekania o rzeczywistych schorzeniach lokowanego w szpitalu. Diane (Anne Dorval) jest samotną matką. Jej syn, Steve (Antoine-Olivier Pilon), to cierpiący na ADHD (i prawdopodobnie całą masę innych problemów) młody przestępca. Jest agresywny, wulgarny, nieposłuszny; potrafi kraść i rzucić się na obcą osobę z pięściami. W chwili, w której widz poznaje historię rodziny Després, Steve zostaje wydalony z kolejnego miejsca, które miało mu pomóc, a Diane po raz pierwszy słyszy o ustawie S-14. Początkowo buntuje się przeciwko takiej możliwości i zabiera syna do domu. Ale Steve miewa lepsze i gorsze dni. Nagle w życiu rodziny pojawia się nowa sąsiadka, Kyla (Suzanne Clément). Jak wpłynie na pełną problemów rodzinę?

mama recenzjaTworzona przez Dolana historia to opowieść o niejednoznacznych bohaterach i relatywnych moralnie decyzjach. To wycinek, mikrohistoria w skali świata, a jednocześnie uniwersalna przypowieść o ogóle.  Jest to również, oczywiście, forma przeprosin. Skoro reżyser rozliczał się ze swoją matką debiutancką produkcją, to w tej pokornie schyla głowę. A może nie pokornie? Może właśnie prezentuję prawdę, która czasami rozgrzesza, a czasami solidnie kopie w żebra?

Nie pociąga to wszystko jednak za sobą jednoznaczności postaci. Skomplikowana sytuacja emocjonalna matki i rozchwianie syna, to złożona piramida. Nawet Kyle nie jest w „Mamie” kimś, kogo można by bez trudu umieścić w jednym z worków – dobra lub zła. Czy nie separuje się od własnej rodziny? Czy w skrajnych sytuacjach nie odkrywa – zza fasady nieśmiałości i delikatności – stanowczości oraz pewnego rodzaju brutalności? Sama Diana, doskonale kreowana przez Annę Dorval, to trzy charaktery w jednym ciele. Matka Steve’a bywa jego najlepszą kumpelą (i jest wtedy równie wulgarna, co on sam), bywa także najzacieklejszym wrogiem oraz zatroskaną matką (w takich chwilach mówi do niego w trzeciej osobie, jak do małego dziecka). A Steve? Steve to marionetka własnych emocji, nad którymi nie potrafi panować. Jak czuje, to na całego, w jaskrawych, wyraźnych kolorach, a nie wyblakłych barwach i szarościach.

Wizualnie „Mama” stanowi doskonałe odbicie psychologii… no właśnie kogo? Większość filmu zrealizowana jest w formie obrazu 4:4, niewielkiego kwadratu w centralnej części ekranu; historia prezentowana jest również w stonowanych przygaszonych barwach. Chwilami jednak ów kwadrat rozciąga się do panoramy; wtedy też kolory kadrów ożywają. Z pierwszym razem ma to miejsce tuż po krzyku Steve’a: „wolność!”. Później, gdy Diane wyobraża sobie życie, w którym jej syn nie miałby problemów – skończył szkołę, ożenił się. Nie chodzi więc jedynie o emocje matki, ale wyraźne sprzężenie ich z samopoczuciem syna. Tylko wtedy, gdy oboje są szczęśliwi, świat rozszerza się do panoramy. Przyznać muszę, że ów lawirowanie formatami emocjonalnie przytłacza. Zbyt rzadko widz może spoglądać na świat „Mamy” szeroko. Częściej gnieździ się w kartoniku 4:4, co w jego (widza) wnętrzu budzi sprzeciw. Chciałoby się wrzasnąć: Uwolnij się, Diane! Właśnie. Diane. Nie Steve, nie Kyla, a Diane.

– Słucha, Diana… Widziałam mnóstwo dzieci wchodzących tu i wychodzących. Niektórych uratowaliśmy, niektórych straciliśmy. Najgorsze, co możesz zrobić choremu dziecku, to wmówić mu, że on jest, albo my jesteśmy niepokonani. Kochając kogoś nie uratujesz go. Miłość tu nie wystarczy. Niestety.

– Jeszcze się okaże.

Naprzeciw ciężkości fabuły wychodzą pojedyncze sceny beztroski. Obrazom imprez w kuchni, popijania wina, śmiania się i wygłupów, towarzyszy muzyka, która z pewnością znajduje się na osobistej playliście Xaviera Dolana. Dido, Saraha McLachlan, Lana del Rey, Céline Dion, Oasis, Eiffel 65 czy Andrea Bocelli (zwłaszcza scena z tym utworem, budowana jest dzięki kontrastowi muzycznemu z fabularnym). Dzięki wykorzystaniu szlagierów, a nie specjalnie skomponowanych dla filmu utworów, historia „Mamy” wydaje się jeszcze bliższa i jeszcze trudniejsza.

Ci, którzy oddali Dolanowi serce przy poprzednich produkcjach, nie powinni być zawiedzeni. Z kolei tych, którzy od produkcji Kanadyjczyka stronią lub darzą je jawną nie chęcią, zachęcam do podjęcia jeszcze jednej próby zrozumienia wrażliwości młodego reżysera. Dwudziestolatek od „Zabiłem moją matkę” dojrzał, dorósł i stał się pełnowartościowym artystą, który kreuje swoje dzieło z pełną świadomością wykorzystywanych zabiegów i rozwiązań. Wszyscy potencjalni widzowie powinni się też przygotować na długi seans. „Mama” to prawie dwie i pół godziny niełatwego emocjonalnie odbioru. Niełatwy nie oznacza jednak niewartego zobaczenia.

Za przedpremierowy seans (w październiku 2014) dziękuję: SOLOPAN.

Alicja Górska