paddingtonDO SERCA PRZYTUL MISIA

Wigilia, rok 1956. Anonimowy wtedy jeszcze Michael Bond przechodzi przez sklep z zabawkami. Na jednej z półek dostrzega samotnego misia. Być może nawet – choć o tym nie wspominają źródła – miś leży na tej półce niedbale porzucony, zapomniany w szale świątecznych zakupów. Bondowi jest żal zabawki, więc postanawia sprezentować ją żonie. Niecałe dwa lata później, 13 października 1958 roku ukazuje się pierwsza z kilkudziesięciu opowieści o przygodach Misia Paddingtona, w 2014 roku zaś powstaje pierwszy aktorski film z jego udziałem w reżyserii Paula Kinga.

Misia rodzina wiedzie spokojne życie w peruwiańskiej głuszy, gdy dociera do niej podróżnik Brytyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Niedźwiedzie uczą brytyjskiego gościa swoich zwyczajów, podróżnik zaś wpaja misiom maniery londyńskich elit i uczy je robić pomarańczową marmoladę. Wkrótce, bogatszy o nowe przyjaźnie, mężczyzna znika, na odchodne zapraszając nowych znajomych do Londynu. Lata mijają, rodzina misiów przyjmuje pod swoją opiekę przedstawiciela kolejnego pokolenia niedźwiedzi, a wspomnienie spotkania z odkrywcą wciąż pozostaje świeże (czego świadectwem jest stale noszony przez najstarszego zwierzaka kapelusz podróżnika). Nagle peruwiańska sielanka się kończy – niedźwiedzi dom ulega zniszczeniu. Najmłodszy miś, z „karteczką adopcyjną” na szyi, zostaje przez ciotkę wysłany do Londynu, by tam rozpocząć nowe, pozbawione niebezpieczeństw życie. Podróżującym do Wielkiej Brytanii jest oczywiście tytułowy Paddington, który swoje – zaczerpnięte od nazwy stacji kolejowej – imię zyskuje jednak dopiero z czasem.

paddingtonTytułowy bohater to postać bardzo ciekawska, cechująca się nienagannymi manierami brytyjskiej arystokracji (z tego zresztą słynie od narodzin literackiej wersji swoich przygód). Paddington jest jednak przy tym również wyjątkowo niezdarny i naiwny. Jego marzycielska natura długo nie pozwala mu dopuścić do siebie prawdy o tym, że londyńskiemu światu daleko do gościnności i przyjazności peruwiańskiego domu. Nawet przeciągające się oczekiwanie na pomoc na peronie oraz późniejsza (choć tylko początkowa) jawna niechęć głowy rodziny Brownów, która go przygarnęła, nie zniechęcają go do poszukiwania ciepłego kąta w stolicy Wielkiej Brytanii. Większość gagów wynika więc z jego prostoduszności. A skoro z prostoduszności, to nie ma co liczyć na skomplikowany wymiar żartu – króluje slapstick, proste dowcipy sytuacyjne, „śmieszne obrazki” (ujęcia przemoczonego misiowego futerka itp.).

Podobnie rzecz ma się z kreacją postaci. Twórcy postawili na znane i lubiane schematy. Jest więc zdystansowany, posiadający poważny zawód pan Brown (Hugh Bonneville), jego pełna miłości i nieco szalona małżonka (Sally Hawkins), dwójka dzieci w różnym wieku – zbuntowana nastolatka (Madeleine Harris) i zagubiony młodszy chłopiec (Samuel Joslin). Jest nawet niezwykle żwawa, podstarzała gosposia, pani Bird (Julie Walters), z głową pełną gotowych rad oraz wiecznie sfrustrowany sąsiad-donosiciel (Peter Capaldi). Jedynym odstępstwem od klasycznego zestawu postaci jest antagonistka tej historii, Millicent (Nicole Kidman), która jest oczywiście zła do szpiku kości, ale wbrew klasycznym rozwiązaniom nie ma tego we krwi. Jej ojciec bowiem, jak okazuje się w trakcie seansu, był dobrym człowiekiem skłonnym do poświęceń. To bardzo ciekawa i niejednoznaczna lekcja, z której wynika, iż ani zło, ani dobro nie jest nikomu przeznaczone, lecz jest kwestią wyboru.

„Paddington” to jeden z niewielu familijnych filmów powstałych w ostatnim czasie, które przeznaczone są głównie dla dzieci. To typ produkcji, którą już niedługo będzie można określać mianem retro – pozbawiona czytelnych wyłącznie dla dorosłych kontekstów, bezpośrednia, przesadnie wręcz grzeczna (może z wyjątkiem jednej sceny, gdy pani Bird – w tej roli Julie Walters – postanawia upić strażnika muzeum). Rodzice mogą się na seansie w pełni zrelaksować, może nawet przymknąć oczy, niczego bowiem nie trzeba tutaj pociechom tłumaczyć; nie trzeba odpowiadać na żadne niewygodne pytania wynikające ze słabo zakamuflowanych podtekstów lub zbytniego skomplikowania treści (choć motyw preparowania zwierząt ostatecznie wymagałby pewnie kilku dodatkowych słów po seansie). Widać w filmie ogromne zrozumienie materiału źródłowego. Akcja „Paddingtona” po prostu się dzieje. Momentami może absurdalnie, czerpiąc z różnych porządków lub bez żadnego logicznego uzasadnienia, ale właśnie w ten sposób opowiadane są historie w obrazkowej literaturze dziecięcej i filmach animowanych. Twórcy nie zapomnieli także o promowaniu odpowiednich dla chłonnych dziecięcych umysłów wartości. Sporo jest więc w „Paddingtonie” o wartości rodziny, przyjaźni i zaufania, o akceptowaniu odmienności, pomaganiu w potrzebie, o szczerości i o tym, że czasami trzeba po prostu wyluzować.

Estetycznie nie ma się do czego przyczepić. Twórcy postawili na subtelne przerysowanie świata przedstawionego, co dodatkowo podkreśla wspomnianą dbałość o najmłodszego odbiorcę. Nie chodzi nawet o samego misia, który w życiu nie uszedłby za prawdziwego (wygląda raczej jak pluszowa zabawka), ale o przestrzenie akcji. Dom rodziny Brownów prezentuje się jak z przewodnika po stereotypach, podobnie sklep z antykami oraz siedziba głównej antagonistki. Wszystko jest albo przekoloryzowane, albo przesadnie epatujące mrokiem. W dodatku zabiegi te intensyfikują się wraz z zagęszczeniem akcji tak, że „maksimum dobra” objawia się fantastycznym zakwitnięciem namalowanego w domu Brownów drzewa, finał zaś „złej” części fabuły rozgrywa się na dachu budynku w oparach wyziewów z komina i towarzystwie gargulców. Całości dopełniają energiczne kompozycje muzyczne o prostej rytmice, które nie tylko niezwykle dynamizują tę historię, ale są też potencjalnie możliwe do zapamiętania przez dzieci. Bardzo pozytywnie wypada również polski dubbing, szczególnie Paddingtona, któremu głos podkłada Artur Żmijewski – jest w nim odpowiednia dawka ciepła oraz naiwności. Pozostałe role w polskiej wersji językowej również prezentują się bardzo dobrze, nie wybijając z rytmu śledzonej historii, co jest podstawową cechą udanego dubbingu.

„Paddington” Paula Kinga to prosta, w zasadzie naiwna historyjka – bez rewolucyjnych zmian w fabularnych schematach czy postaciach – której twórcy doskonale wiedzieli, co i jak chcą osiągnąć. Jej siła tkwi w prostocie. Jest jak ulubiony kocyk, którym człowiek otula się, czytając ulubioną książkę w ulubionym fotelu, ze stopami w ulubionych skarpetkach. Kto mógłby oprzeć się podobnej wizji? Chyba wyłącznie najwięksi okrutnicy.

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” 2018, nr 3

Alicja Górska