rentMIERZĄC CZAS MIŁOŚCIĄ

Kiedy niecałą dekadę temu po raz pierwszy obejrzałem „Rent”, film z miejsca wskoczył na moją listę evergreenów, które odtąd z przyjemnością odświeżam sobie co jakiś czas, najlepiej w okolicach Gwiazdki. Nie dlatego, że jest to czysty przykład świątecznego kina (bynajmniej!), ale wrażenie ciepła, którym ta historia emanuje, dodaje jej magii, jakiej niejeden bożonarodzeniowy klasyk mógłby pozazdrościć.

Święta pojawiają się w „Rent” tylko jako jeden z wątków, ale stanowią klamrę kompozycyjną, ujmującą historię w nawias. Być może stąd wrażenie, że duch Bożego Narodzenia obecny jest w filmie przez cały czas projekcji, włącznie ze scenami, których akcja rozgrywa się w inne pory roku. Na ekranie śledzimy losy grupki przyjaciół zamieszkujących nowojorską dzielnicę East Village, a konkretnie rok z ich życia. To okres obfitujący w chwile radości, ale i wzruszenia, szczęścia i pecha, pozytywów i negatywów, a przede wszystkim w miłość. Jak mówi piosenka „Seasons of Love”, miłość w różnych odcieniach i smakach, odmieniana przez różne przypadki, służy bohaterom do odmierzania czasu.

rentSłuchając soundtracku z „Rent”, uświadomiłem sobie, że zdecydowaną większość piosenek z filmu znam na pamięć. To o tyle zaskakujące, że spora część z nich odbiega nieco od typowych utworów, które mogłyby funkcjonować samodzielnie, a różni się od nich choćby specyficznym frazowaniem. Choć bez problemu odnaleźć można w nich dominanty różnych gatunków – od popu, poprzez rock, na chóralnym śpiewie kończąc – to wszystkie łączy trudny do zdefiniowania musicalowy „vibe”.

Warto w tym miejscu zaznaczyć, że słuchanie ścieżki dźwiękowej przed seansem jest mocno niewskazane. Treść piosenek zdradza bowiem ważne wątki fabularne, co oznacza po prostu spoilery. Chcąc więc czerpać optymalną satysfakcję z filmu, należy wstrzymać się ze słuchaniem OST do „po projekcji”. Wiele z tych utworów to po prostu rymowane i ubrane w muzyczną aranżację dialogi, w których wyraźnie, naprawdę mocno wybrzmiewa ich filmowy (czy też raczej sceniczny) rodowód. Są przy tym jednak tak chwytliwe, tak bardzo wpadają w ucho, że po każdym odsłuchaniu OST (albo obejrzeniu filmu) tkwią mi w głowie przez długie tygodnie. Co ciekawe, w parze z dźwiękami idą obrazy, konkretne sceny z filmu, przywoływane w pamięci wraz z każdą kolejną piosenką.

Wiele kadrów z „Rent” odciska się trwale w pamięci dlatego, że… są po prostu piękne. Począwszy od przywołania ponadczasowych, uniwersalnych klisz wizualnych, kojarzących się np. z estetyką teledysków albo z pocztówkowymi wręcz wizerunkami metropolii, a skończywszy na skutecznym operowaniu językiem filmu oraz na wyrazistych kreacjach aktorskich, wszystko w „Rent” składa się na zadziwiająco spójną, stylistycznie przemyślaną całość. Można jedynie przypuszczać, jak duża w tym zasługa reżysera, Chrisa Columbusa, ale i zdjęcia, i kostiumy, i oświetlenie, i wszystkie inne aspekty świadczą o doskonałym zgraniu ekipy odpowiedzialnej za ostateczny kształt filmu.

Five hundrend twenty five thousand
six hundred minutes
Five hundrend twenty five thousand
moments so dear
Five hundrend twenty five thousand
six hundred minutes
How do you measure, measure a year

In daylights, in sunsets, in midnights,
in cups of coffee, In inches, in miles
in laughter in strife,

In Five hundrend twenty five thousand
six hundred minutes
How do you measure a year in the life

Można założyć, że celem twórców było uzyskanie wspomnianego już wrażenia pozytywnego „ciepła”, wylewającego się wręcz z ekranu. Przykładowo, zimowe sekwencje bazują często na kontraście zimnego zewnętrza i cieplejszych wnętrz, a efekt hyggeligt potęgują w nich wybrane rozwiązania formalne (takie jak choćby rozmycie światełek i płatków śniegu w tle wybranych ujęć za pomocą spłycenia głębi ostrości, albo przepuszczenie światła o ciepłym odcieniu przez ociekającą kroplami deszczu szybę).

Wprawdzie „Rent” wygląda i brzmi na tyle dobrze, że choćby dla tych tylko aspektów warto byłoby go obejrzeć, ale nie samą oprawą ów tytuł stoi. Fabularnie film bazuje na broadwayowskim musicalu pod tym samym tytułem, stanowiącym dość luźne przetworzenie/uwspółcześnienie treści opery „La bohème” Giacomo Pucciniego. Poza konwencją musicalową, na pierwszy plan wysuwają się w nim schematy gatunkowe typowe dla melodramatu z domieszką komediowych akcentów. Historia skupia się na dynamicznie zmieniających się relacjach w gronie ośmiorga przyjaciół, zmagających się z biedą i chorobą (problem HIV/AIDS stanowi jeden z ważniejszych kontekstów).

W obsadzie znalazło się kilka głośniejszych nazwisk, ale większość aktorów grających w „Rent” to osoby spoza głównej ligi współczesnego Hollywood. Najbardziej znane są chyba w tym kontekście Rosario Dawson (wcielająca się w striptizerkę, Mimi Marquez) oraz Idina Menzel (w roli performerki, Maureen Johnson). Poza tym, na ekranie pojawiają się m.in. Anthony Rapp (jako filmowiec, Mark Cohen), Adam Pascal (zdumiewająco podobny do Jona Bon Jovi muzyk, Roger Davis), Jesse L. Martin (wykładowca, Tom Collins), Wilson Jermaine Heredia (drag queen, Angel Dumott Schunard), Tracie Thoms (prawniczka, Joanne Jefferson) oraz Taye Diggs (biznesmen, Benjamin Coffin III). Wszystkie role zagrane zostały w nieco przerysowany sposób, na tyle jednak wyważony, by nie ucierpiał na tym dramatyzm ukazywanych wydarzeń. Wszyscy aktorzy osobiście wykonują również swoje partie wokalne, a – co ciekawe – część obsady filmu gra również w broadwayowskiej wersji musicalu.

Warto docenić fakt, że portretując głównie środowisko nowojorskiej bohemy, twórcy zadbali również o adekwatnie bohemiański styl narracji, dzięki czemu „Rent” wyraźnie różni się od wielu bardziej „typowych” filmów (w ujęciu ogólnym, nie tylko w kategorii „świątecznych” czy musicalowych produkcji). To tym bardziej interesujące, że Chris Columbus współodpowiedzialny jest poniekąd za kształtowanie zbiorowej wyobraźni widzów od dekad, jako autor tak kultowych tytułów, jak „Pani Doubtfire”, „Dziewięć miesięcy”, „Kevin sam w domu” czy „Kevin sam w Nowym Jorku”. Tuż przed „Rent” wyreżyserował natomiast dwie odsłony cyklu ekranizacji przygód Harry’ego Pottera. Podsumowując jego dorobek, łatwo więc zauważyć pewne cechy stylu, w których zdążył się przez lata wyspecjalizować – zwłaszcza umiejętność tworzenia niesamowicie nastrojowych, emocjonalnych opowieści. Nie inaczej jest właśnie w tym przypadku.

 

Kamil Jędrasiak