SZCZĘŚCIE NA KÓŁKACH, CZYLI ZMOTORYZOWANY FOODPORN
Jon Favreau dowiódł dotąd, że zna się na komiksowych filmach akcji (vide: „Kowboje i obcy” czy, świetne skądinąd, dwie pierwsze części „Iron Mana”), głupawych komediach („Elf”), filmach dla dzieci („Zathura – Kosmiczna przygoda”, „Księga Dżungli”), a nawet serialach („Studenciaki”, „Revolution”). Kręcąc „Szefa” pokazał jednak, że oprócz głośnych tytułów głównego nurtu, Favreau „umie w indyki”.
Prosta historia szefa kuchni, który rzuca pracę w wykwintnej restauracji i otwiera food truck sprawnie łączy w sobie elementy komedii, filmu obyczajowego i tak zwanego filmu o jedzeniu (ang. food film). Stylistycznie odnalazłby się natomiast raczej w otoczeniu kina indie prezentowanego na festiwalach pokroju Sundance Film Festival niż pośród wysokobudżetowych produkcji mieszczących się w standardowym gatunkowym kinie głównego nurtu. Tym, co urzeka w nim najbardziej jest właśnie wspomniana prostota, a także bijące wprost z ekranu ciepło, pozwalające zaliczyć „Szefa” do kategorii określanej w języku angielskim mianem feelgood movies (czyli filmów pozytywnie nastrajających – wręcz idealnych do walki z jesienną chandrą i słotą).
Ów efekt udało się osiągnąć za sprawą wielu trafionych decyzji realizatorskich. Scenariusz jest wyraźnie optymistyczny, acz nie cukierkowo słodki. Ładne zdjęcia nie popadają w przeestetyzowanie, a plastyczność kadrów to również owoc sprawnego operowania temperaturą barw i dobrze dobranego oświetlenia. Na doskonale skomponowanej ścieżce dźwiękowej znalazła się istna mieszanka gatunków i stylów muzycznych: od salsy, poprzez country, zespoły dęte, po hip-hop. Wszystkie te aspekty sprawiają razem wrażenie niezwykle koherentnej całości.
Jon Favreau aktywnie promował „Szefa” w mediach społecznościowych (które to media społecznościowe stanowią, swoją drogą, jeden z istotnych tematów poruszanych w samym filmie). Osobisty wkład i zaangażowanie twórcy w jego promocję wiąże się z odmiennym statusem tego właśnie tytułu wobec różnych głośnych blockbusterów w dorobku reżysera, realizowanych dla głównych graczy w Hollywood, pokroju Disneya czy Marvel Studios (jeszcze przed połączeniem obu tych firm). Niższy budżet i brak rozbuchanej kampanii marketingowej z jednej strony stanowiły wyzwania, z drugiej jednak zapewniły sporo wolności kreatywnej. To istotne, zważywszy na mocno autorski charakter tego projektu – Favreau nie tylko wyreżyserował „Szefa”, ale również napisał jego scenariusz, wyprodukował go i zagrał w nim główną rolę, szefa Carla Caspera.
Mimo wspomnianych ograniczeń, twórcy udało się zebrać całkiem interesującą obsadę aktorską. U boku reżysera na ekranie pojawiają się m.in. John Leguizamo, Bobby Cannavale, Dustin Hoffman, Oliver Platt, Sofia Vergara, Scarlett Johansson i Robert Downey Jr. Wszyscy wypadli bardzo dobrze, podobnie zresztą jak wcielający się w syna głównego bohatera Emjay Anthony, którego najwidoczniej nie onieśmieliła szansa współpracy z gwiazdami takiego kalibru. Oglądając „Szefa” odnieść można wrażenie, że między Favreau a resztą obsady widoczna jest nie tylko nić porozumienia, ale i autentyczna sympatia. Możliwe, że to przykłady wcześniejszej współpracy (np. z Downeyem Jr-em i Johansson na planie „Iron Mana”) pozwoliła mu wyrobić sobie odpowiednią renomę i zyskać – może nawet koleżeńskie – zaufanie.
W „Szefie” na każdym niemal poziomie widoczne są ogromne pokłady prawdziwej pasji, które w połączeniu z powyższym podejrzeniem oraz zakamuflowanym w kulinarnym sztafażu autotematyzmem filmu pozwalają przypuszczać, że Favreau jest nie tylko sprawnym filmowcem, ale też po prostu fajnym gościem. Tak, jak filmowy Carl jest w stanie porzucić rutynę towarzyszącą pracy w restauracji i zacząć ponownie gotować z pasją, na własną rękę, po swojemu, tak samo Favreau zdołał przecież wyjść ze świata wielkich filmowych studiów produkcyjnych, by powrócić do korzeni i nakręcić film niezależny. Reżyser nie portretuje przy tym siebie jako autorytetu bez skazy, wzoru do naśladowania, a raczej jako inspirację do określonej postawy. „Szefa” uznać można więc wręcz za swego rodzaju apel, którym artysta na przykładzie swoim i swojego bohatera zdaje się mówić: „Ty też tak możesz, widzu!”. Czyni to jednak bez zadęcia i patosu, a z rozczulającym urokiem.
Gdybyś kupił bilety na Stonesów, a Jagger nie zagrałby „Satisfaction”, jakbyś się poczuł? Byłbyś zadowolony? Nie! Sfajczyłbyś salę koncertową. Masz sprawdzone menu. Ludzie je uwielbiają. Zrobisz, jak zechcesz, jesteś szefem. Ale najlepiej graj swoje hity.
Napisani przez niego bohaterowie wydają się momentami naiwni, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. I choć zdarzają się wśród nich postaci może nieco nazbyt przerysowane, to nie ujmuje to nic z poczucia owego „naiwnego” autentyzmu opowiadanej historii. Zarówno Carl, jak i osoby z jego otoczenia nie są przy tym pozbawionymi wad wydmuszkami. Dzięki temu w zasadniczo lekkim i przyjemnym utworze udało się przemycić również poważniejsze wątki, skłaniające do refleksji nad takimi problemami, jak wartości rodzinne czy znaczenie ambicji w karierze. Nie uświadczymy tu jednak na szczęście taniego melodramatyzmu ani przesadnej trywializacji, zacierającej wagę podejmowanych zagadnień. Wspomniane tematy wprowadzone są do fabuły nieinwazyjnie i inteligentnie, chciałoby się wręcz powiedzieć „ze smakiem”.
Niestety, w związku z licznymi uproszczeniami, trudno odeprzeć niektóre zarzuty dotyczące np. konstrukcji dramaturgicznej omawianego filmu. Można np. odnieść wrażenie, że ideologiczne moralizatorstwo jest w „Szefie” nieco za bardzo niewyszukane i imperatywne. Wszystkie wiodące motywy – uwolnienie się artysty (tu: artysty kulinarnego, szefa kuchni) spod jarzma konformizmu (tu: schematycznego menu ustalonego przez właściciela restauracji), naprawianie więzi rodzinnych (zwłaszcza Carla z synem) czy wreszcie przemiany społeczno-pokoleniowe (głównie na linii: starszy restaurator – szef kuchni w sile wieku – młody syn) – są poprowadzone, jak mogą twierdzić niektórzy, w nieco zbyt oczywisty sposób. Pozostaje jednak pytanie, czy to aby na pewno mankament. Bo czyż uproszczona retoryka musi koniecznie być postrzegana jako gorsza niż zawoalowane w formie przekazy?
„Szef” to przykład filmu, który trafia wprost w czułą strunę tkwiącą gdzieś w głębi serduszek ludzi o określonym typie wrażliwości. W pewnym sensie to nie kino „dla każdego”, bo też nie każdy doceni „nieidealność” dialogów, niezbyt oryginalną, acz naiwnie szczerą fabułę i prostą retorykę. Jednocześnie myślę, że każdy powinien ten film obejrzeć, wysłuchać kilku prostych rad „dobrego wujka” Favreau i spróbować wyciągnąć z nich jakieś wnioski dla siebie. Zwłaszcza, że pomimo pewnego moralizatorskiego wydźwięku, nie jest to kolejny oderwany od rzeczywistości „stockowy” moralitet, tylko przyjemna w odbiorze historia, trafnie portretująca współczesną rzeczywistość. Reżyser dał się poznać jako uważny obserwator, kreując filmowe zwierciadło dzisiejszych problemów i możliwości. Jednocześnie zaś sformułował jasną tezę – pokazał, że nigdy nie jest za późno, by wprowadzić do swojego życia powiew świeżości, być może całkowicie je odmieniając.