BIOGRAFIA SZTUKI
Tim Burton słynie przede wszystkim z niecodziennej, onirycznej i nieco surrealistycznej warstwy wizualnej swoich dzieł. Jednocześnie są to zwykle obrazy wzruszające, niosące ważkie, acz podstawowe przesłania i morały; mówiące o miłości, poświęceniu i akceptacji inności. Burton zwykł opowiadać historie bohaterów niecodziennych, często niedopasowanych; odmieńców. Nieco więc się zdziwiłam, gdy podjął się realizacji „Wielkich oczu” – obrazu opartego na faktach, mającego fabularne odwzorowanie w rzeczywistości.
Oczywiście, główną postać obrazu cechuje niespotykanego rodzaju wrażliwość estetyczna, jednakże wciąż jest to typ artyzmu daleki od dotychczasowych działań reżysera. Pośród widzów i krytyków bardzo szybko rozległy się głosy niezadowolenia, zwłaszcza, że ostatni film Burtona – „Mroczne cienie” – odbiegał znacząco ogólnym poziomem od innych pozycji na filmograficznej liście reżysera. Sądzono, że „Wielkie oczy” podzielą los „Mrocznych cieni”. Czy zasadnie?
Lata 60., Stany Zjednoczone. Margaret (Amy Adams) wiedzie życie samotnej matki i początkującej artystki. Maluje ekspresjonistyczne obrazy – portrety dzieci z wielkimi oczami. Sprzedaje je na amatorskich targach za niewielkie pieniądze. Na jednym z takich targów poznaje Waltera Keane (Christoph Waltz). Mężczyzna jest uroczy, czarujący i posiada dar przekonywania. Wkrótce Margaret i Walter pobierają się. Początkowo zakochani wspólnie walczą o pozycję na artystycznej scenie Stanów Zjednoczonych i świata. Jednak tylko dzieła kobiety zostają zauważone. Niestety, nie dane jest jej cieszyć się sławą i uznanie, bowiem Walter przypisuje sobie ich autorstwo. Gdy Margaret orientuje się w sytuacji, jest już zbyt późno; napisano zbyt wiele artykułów, przeprowadzono zbyt wiele wywiadów. Kobieta staje się motorem napędowym całej intrygi. Dopiero po wielu latach decyduje się powiedzieć światu prawdę. Tylko jak ją udowodnić?
„Wielkie oczy” to nie tylko historia o walce o prawa autorskie i uznanie świata, ale przede wszystkim opowieść o psychicznej przemocy domowej, o ludzkiej słabości i stłamszeniu słabej jednostki przez drugą, wyjątkowo charyzmatyczną i silną. To uproszczona fabuła o odnajdywaniu siebie i poszukiwaniu własnej wartości. Ale również historia artystki, wrażliwości i odmiennego patrzenia na świat. „Wielkie oczy” podejmują próbę odpowiedzenia na pytanie, gdzie rodzi się sztuka i co decyduje o tym, że dane dzieło staje się rozpoznawalne i cenione na całym globie, a co o tym, że nazywa się je kiczem i sztampą.
Przyznaję, że najnowszy obraz Tima Burtona wydaje się nieco schematyczny i szkicowy. Żaden z wątków nie został dostatecznie pogłębiony. Produkcja nie wnosi niczego nowego do gatunku biograficznego; nie udziela wyczerpujących odpowiedzi na pytania, które sama stawia; nie zaskakuje w żadnej ze sfer znaczeniowych, ani technicznych. „Wielkie oczy” wydają się po prostu poprawne. Mają w sobie urok typowy dla Burtona – paletę barw, szczyptę surrealistycznej wizji i interesujące kreacje aktorskie (chociaż niedoskonałe). Wszystkie braki obrazu, reżyser nadrabia charakterystyczną dla siebie wrażliwością i umiejętnością kreacji świata przedstawionego. Jest w „Wielkich oczach” szczypta osobowości reżysera i to właśnie czyni film dobrym, tak jak emocjonalny związek obrazów i ich twórczyni kreuje arcydzieło, a nie przeciętne bazgroły.
Im więcej kłamiesz, tym mniejszy się stajesz.
Wszem i wobec mówi się o słabości aktorskich działań Waltza. Przyznaję, że nie jest to najlepsza jego rola, podobnie jak Amy Adams, jednakże nie sądzę, aby aktorzy zanotowali uwłaczający godności spadek poziomu. Scenariusze postaci w „Wielkich oczach” nie dawały szerokiego pola do popisu. Film opowiada – w najszerszym kontekście – raczej o pewnych przemianach w dziedzinie sztuki; o reprodukcji, produkcji i tworzeniu. Aktorzy i ich postaci znajdują się wobec podobnego konceptu na scenariusz raczej na drugim planie historii, są jej marionetkami, a nie kreatorami. Trudno też zarzucić coś filmowi w innych sferach technicznych. Danny Elfman nierzadko współpracuje z Timem Burtonem i zawsze jest to współpraca owocna. Nie inaczej jest w przypadku „Wielkich oczu”. Melodie i utwory muzyczny łatają te miejsca, które wydają się niedostatecznie dopracowane, płytkie, a nawet nudne. Największego atutu produkcji (nastroju) dopełniają także pastelowe kolory, wielkie oczy dzieci z obrazów i świat lat 60., których nie mogło zabraknąć w podobnie stematyzowanym tytule.
„Wielkie oczy” najpewniej nie zawojują świata. Historia prezentowana przez Burtona gra na podstawowych strunach, nie siląc się nawet na elektryzujące popisy solowe. To zgrabnie opowiedziana fabuła, dywagująca nieco na temat sztuki i artyzmu, a dopiero na drugim miejscu stawiająca aktorów. Całość owinięta jest w malarski, nieco surrealistyczny papierek typowy dla Burtona, chociaż jak na niego nieco ugładzony. Rzecz ogląda się przyjemnie, z zainteresowaniem, ale wraz z końcem seansu niewiele w widzu zostaje.