więzienie w ogniuKLIMATYCZNA SZTAMPA
Filmowym twardzielom niestraszne żadne przeszkody. Zdawać by się nawet mogło, że zupełnie nie interesuje ich własne życie. Zresztą, czy w ogóle mają jakieś „własne życie”? Realizując kolejne, coraz niebezpieczniejsze zlecenia, czy wpadając na coraz bardziej ryzykowne plany, prywatną egzystencję odkładają na boczny tor. Ścigani, nienawidzeni, z wyrokami przestępczego świata nałożonymi na ciężkie od trudnej sprawiedliwości barki, zatracają się w nieprzerwanym kole celu i konieczności jego osiągnięcia za wszelką cenę. Nawet, jeżeli oznacza to chwilową zmianę drużyny, jak np. w „Więzieniu w ogniu”.

Jack Stone (Matthew Reese) to jeden z tych dobrych, acz szorstkich gości, z tragiczną historią w życiorysie. W pogoni za celem (obiektem zemsty), który tutaj stanowi rosyjski gangster Balama (Chuck Liddell), gotowy jest na wiele. Ta gotowość przydaje się w chwili, gdy wychodzi na jaw, iż przestępca za swoją gangsterską norę przyjął… więzienie. Zza krat steruje brutalnym półświatkiem, a wstęp do jego królestwa mają tylko nieliczni. By zbliżyć się do przestępcy, Jack finguje napad na bank i pozwala złapać się policjantom. Już z celi planuje kolejne kroki, w których wcieleniu w życiu pomaga mu niespodziewany sprzymierzeniec, William (Dolph Lundgren).

więzienie w ogniuZazwyczaj przy takich produkcjach (tj. tanim kinie akcji) piszę, że: sztampa, nuda; że śmiesznie, że się aktor już zanadto zestarzał; że wiarygodność gdzieś zniknęła, a scenariusz ma tyle dziur logicznych, iż przypomina szwajcarski ser. Nie tym razem jednak. Chociaż „Więzienie w ogniu” ewidentnie przynależy do swojej kategorii niewymagających bijatyk, to ma w sobie coś, co zachęca do spojrzenia nań łaskawszym okiem (i nie, nie mam na myśli faktu, że nie trwa nawet dziewięćdziesięciu minut).

Scenariusz faktycznie jest trochę (to eufemizm) naciągany, ale jego surrealizm kontynuuje także warstwa estetyczna, łagodząc w ten sposób wrażenie „bycia nie na miejscu”. Silnie zaakcentowana saturacja nie tylko podkreśla brud więzienia i znajdujących się w nim skazanych (mam tu oczywiście na myśli i wewnętrzną, emocjonalną i społeczną nieczystość), ale po prostu – bez wdawania się w filmoznawcze analizy – robi klimat. Podobnie zresztą jak muzyka, w której dominują ostre, metalowe brzmienia, jakże doskonale komponujące się z metalowym szczękiem zamków w drzwiach cel oraz odgłosami wyładowywanej agresji. Z aspektów, które należałoby nazwać mimo wszystko technicznymi, warto zaznaczyć również nietypową rolę Dolpha Lundgrena. Nieco wycofany, zamknięty w sobie, ale zawsze czujny szaraczek, to zupełnie inna koncepcja na postać, niż w dotychczas wybieranych przez aktora. Przyznaję, że byłam pozytywnie zaskoczona.

Reżyser, John Lyde (a właściwie scenarzysta – Spanky Dustin Ward), zdecydował się na fabularną wycieczkę po najcieńszej linii oporu. Akcja powiela więc schematy wielu wcześniejszych produkcji. Niemniej nie o to przecież w „męskim” kinie chodzi. A co jest najważniejsze? Rzecz jasna walki i ogólna dynamika, a tego w „Więzieniu w ogniu” nie brakuje. Udało się twórcom wyważyć ilość starć tak, by ani nie męczyły swoim nadmiarem, ani nie kłuły w oczy brakiem.

Chociaż „Więzienie w ogniu” nie zmieniło mojego życia o sto osiemdziesiąt stopni i nie wydało wewnętrznego rozkazu, by od teraz oglądać wszystkie produkcje z gatunku taniego kina akcji, to muszę przyznać, że nie żałuję tych niespełna dziewięćdziesięciu minut poświęconych na produkcję Johna Lyde’a. Pomimo ewidentnej sztampowości obraz ma w sobie też coś oryginalnego i intrygującego; coś, co zachęca, by nie odrywać wzroku od ekranu. No i Dolph Lundgren pokazał wreszcie nieco inną twarz.

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska