WIZJA SŁODKA JAK STROOPWAFEL
Nie wątpię, że na świecie żyją ludzie, którzy zawsze spadają na cztery łapy, a każdą trudność czy porażkę potrafią przekuć w sukces albo – ewentualnie – motywator do rozwoju i działania. Za dużo jednak funkcjonuje już takich bohaterek w literaturze obyczajowej, bym gładko potrafiła przełknąć ich wtyki u losu. Historia Agnieszki z „Do jutra w Amsterdamie” to doskonały przykład tego, jak irytujący potrafi być marysuizm.
Okładka „Do jutra w Amsterdamie” wpisuje się w urokliwy trend pewnego typu romantycznych historii. Mamy rozkoszne otoczenie, nieco pasteli i bohaterkę w sukience, która w realnym życiu po pół godziny byłaby brudna i pomięta, ale na fotografii prezentuje się jak z bajki. Do tego spływające falami włosy blond, niby niedbale postawiony rower i… wyobraźnia zaczyna pracować. Gdzie, ach, gdzie chowa się książę? Czy szuka już swojego Kopciuszka? Zapewne właśnie tak powinny prezentować się okładki prostych romantycznych historii; powinny już z daleka wysyłać sygnały, o czym i dla kogo są.
Motorem napędowym powieści jest młoda kobieta o imieniu Agnieszka, która marzyła o karierze dziennikarki, ale z różnych powodów musiała te plany zawiesić. W chwili, w której poznaje ją czytelnik, bohaterka mieszka u matki i nieszczególnie wie, co ze sobą zrobić. Wszystko zmienia telefon od przebywającej w Holandii siostry. Julii trafiła się nie lada gratka w postaci wyjazdu do Afryki i chciałaby, by Aga przejęła jej obowiązki w Niderlandach. Po krótkich wątpliwościach kobieta przystaje na tę propozycję i wkrótce pakuje się do busa. Pierwszy szok przeżywa już na dworcu – siostry brak, a zamiast niej Agnieszki wygląda niejaki Prospero. A to dopiero początek licznych zmian i perypetii, których protagonistka doświadczy w pełnej uroku Holandii.
Z tego typu powieściami jest u mnie tak: jeżeli gładko wsunę się w skórę bohaterki albo po prostu ją polubię, a przy tym książka napisana jest przyzwoitym językiem, to tytuł oceniam pozytywnie. Nie mam wielkich oczekiwań, a wszelkie przejawy wychodzenia poza schemat traktuję raczej jako nadprogramowy cud niż wyczekiwany punkt programu. Gorzej jest jednak, gdy mi z protagonistką nie po drodze. I to niestety wydarzyło się w przypadku „Do jutra w Amsterdamie”.
Agnieszka może irytować z wielu powodów. Jej nieprzeciętna uroda, intelekt i stałe wzbudzanie zainteresowania gdziekolwiek się pojawi to tylko początek długiej listy przewin. Kobieta w zasadzie nie ma wad, bo skazy na jej charakterze są jedynie efektem wyolbrzymionych zalet – jak np. wyjątkowa nieustępliwość (trwanie przy swoich przekonaniach niezależnie od ceny nie jest przecież egoizmem, a przejawem siły charakteru) czy wtrącanie się w życie innych ludzi (bo tutaj podyktowane jest jedynie troską). Najbardziej frustruje jednak jej nieuświadomiony brak empatii (moment, w którym kobieta zastanawia się, czy chce znosić to, że facet odwołuje randki z powodu choroby dziecka z poprzedniego małżeństwa, oraz to, że nie jest dla niego najważniejsza – „bo dziecko” – nieodwołalnie nas od siebie odseparował).
Pasja to nie kaprys. To choroba przewlekła, więc obawiam się, że nigdy mu nie minie.
Nie rozumiem także skąd ta potrzeba u autorek powieści obyczajowych i romantycznych robienia z kobiet rywalek. Taka Agnieszka świetnie dogaduje się z mężczyznami oraz kobietami starszymi, ale rówieśniczki traktuje z wrogością. Nie dość, że – także w świecie „Do jutra w Amsterdamie” – kobiety mają pod górę z zasady, to jeszcze jedna musi drugiej życie utrudniać. Najwyraźniej widać to na przykładzie jednej z pracodawczyń Agnieszki. Bogata kobieta przedstawiana jest jako okrutna, wredna baba, łasa na pieniądze, która sama jest winna zmianom, jakie zachodzą w jej życiu. A właściwie tak widzi ją Agnieszka, chociaż wiele sugeruje, że życie bogatej kobiety nie było łatwe, zaś jej trudny charakter to mechanizm obronny wykształcony na skutek kolejnych doświadczeń. No cóż, zawsze łatwiej postawić na kimś kreskę, prawda? Oczywiście poza tą historią mamy jeszcze sztampowy wątek „psa ogrodnika” i zazdrosnych byłych. Serio?
Czas pokaże. Bo to właśnie czas jest reżyserem naszego życia. A przeznaczenie jego scenarzystą. My odtwarzamy tylko napisane przez niego wcześniej role.
W „Do jutra w Amsterdamie” dzieje się też zdecydowanie za dużo. Jest wątek kryminalny i trójkąt miłosny (swoją drogą niezbyt angażujący), a poza tym autorka wykorzystuje takie motywy, jak: przemoc, rasizm, choroba, starość, miłość do ojczyzny, trudy emigracji, rozwody, samotne rodzicielstwo i wiele innych. Jest trochę tak, jakby Zakrzewska nie mogła się zdecydować, czy chce napisać mało realistyczną, acz dynamiczną i wciągającą historię typu thriller, czy spokojny romans. Doprowadza to do sytuacji nadmiaru wątków i zbyt wielu niespodziewanych zwrotów akcji, które od pewnego momentu traktuje się już z westchnieniem zmęczenia.
Jestem smakiem czekolady z chili. Słodko-ostrym buntem. Gniewną mądrością. Czerwonym, lepkim winem i cierpkim, zielonym winogronem, które nigdy nie dojrzeje. Poleguję w wygodnym łóżku przykryta puchową kołdrą i stoję naga nad przepaścią smaganą wiatrem. Jestem czuła i sarkastyczna. Kocham i nienawidzę. Wybaczam i nie zapominam. Bywam i odchodzę. Jestem styczniem i sierpniem, drzewem i kłodą, rwącym strumieniem i majestatyczną rzeką biegnącą w nieznane. Upadam i wstaję. Nie mam i jestem…
Z podobnym westchnieniem podchodziłam do stylu pisarskiego autorki. Nadmiar wykrzyknień i silenie się na dowcip w każdej linii dialogowej to stała bolączka podobnych książek, więc można przymknąć na to oko, gorzej sprawa ma się ze wpadaniem w werterowskie ciągi. Co jakiś czas „Do jutra w Amsterdamie” wchodzi w tryb poetyckich metafor i ckliwych porównań, a kiedy już się to dzieje, to tak jakby rzecz infekowała cały świat. Autorka używa bardzo charakterystycznych zwrotów, które wkłada w usta wszystkich bohaterów, co wygląda po prostu nienaturalnie. Postaci nie mają swojego głosu i stylu wypowiedzi. Nawet jeżeli gdzieś widać ich zalążki, to w pewnym momencie dochodzi do unifikacji języka. Frustruje też strategia relacjonowania cliffhangerów. Kiedy historia urywa się tuż przed zwrotem akcji, to w następnym rozdziale ten zwrot akcji jest relacjonowany przez protagonistkę. Czytelnik zamiast być świadkiem wydarzeń, jest raczej podsłuchiwaczem ich skrótów.
Przy całej tej mnogości wad muszę jednak oddać Zakrzewskiej sprawiedliwość w dwóch czy trzech kwestiach. Po pierwsze, przyswaja się „Do jutra w Amsterdamie” – nawet mimo przemęczenia stylem autorki – bardzo szybko. Po drugie, ogromne wrażenie robi wiarygodne oddanie holenderskiego życia. Bardzo podobały mi się elementy opisujące lokalną kulturę i przyzwyczajenia. Po trzecie, wplatanie obcojęzycznych zwrotów urealniało sytuację bohaterki, pogłębiając wrażenie przebywania na obczyźnie.
Choć mi książka Agnieszki Zakrzewskiej nie przypadła do gustu, to nie mam problemów z wyobrażeniem sobie, że ktoś mógłby się w tej powieści (i całym cyklu) zakochać. Nie wątpię, że dla wielu „Do jutra w Amsterdamie” będzie na swój przaśny sposób zabawne, zaś sama bohaterka, zamiast egoistką, wyda się komuś po prostu silnym charakterem. Jeżeli zresztą zdecydujecie się sięgnąć po tę powieść i nie przypadnie wam ona do gustu, to raczej nie będzie to bardzo bolesne rozczarowanie, a jedynie drobne ukłucie zawodu.
Publikowano również na: Lubimy Czytać