lubiewo-82SZOK, SZOK I PO SZOKU
To nie te wszystkie kontrowersje – przekleństwa, przebieranki, zmiany imion i naturalistyczne opisy schadzek – robią w „Lubiewie” wrażenie. Uderza dopiero to, co jest pod tą pozorną lekkością innego, ale pełnego zabaw świata, ukryte. Brak akceptacji, samotność, poszukiwanie na nią lekarstwa, choroby, samobójstwa i niekończące się pragnienie, które nie raz i nie dwa prowadzi do czynów skrajnie amoralnych.

Wydana w 2004 roku powieść Michała Witkowskiego – „Lubiewo” – wzbudziła niemałe kontrowersje. Bynajmniej dlatego, że wpisywała się w gatunek powieści gejowskiej. Szokowała raczej podejściem do tematu – podejściem brutalnym, naturalistycznym, pełnym brzydoty, szpetoty i ogólnej degrengolady. Dla tych, którzy po książkę sięgnęli z myślą o poznaniu środowiska homoseksualnego, mógł być to spory szok. Z kolei w rękach homofobów i przeciwników wolności seksualnej  kolejny argument przemawiający za ich przekonaniami.

lubiewo-8Do tej pory w rękach miałam dwa wydania „Lubiewa”. To pierwsze, które ukazało się nakładem Korporacji Ha!art oraz „Lubiewo bez cenzury” z roku 2012 wydane przez Świat Książki, które poddaję recenzji. Bardziej aktualna wersja (nie jest to konstrukcja zdaniowa bez poważnej przyczyny – Witkowski zapowiadał bowiem, że historia będzie wymagała nieustannego uaktualniania) ma okładkę zdecydowanie bardziej sugestywną. Zwłaszcza dla kogoś, kto z pierwszym wydaniem miał już styczność i zawartość książki znaczy dla niego więcej, niż zasłyszane plotki i powtarzane, cudze argumenty. Czarne tło, napisy w krzykliwych żółtych i czerwonych kolorach oraz grafika w intensywnej barwie niebieskiego, która ma pewnie konotować penisa we wzwodzie. Jeżeli, ktoś jest łasy na kontrowersje, to ta okładka z pewnością przykuje jego uwagę.

„Lubiewo” to historia pewnego wycinka gejowskiej społeczności, który sam siebie nazywa ciotami. Rzecz rozgrywa się od lat pięćdziesiątych XX wieku do 2004 roku. Michaśka, główna bohaterka (bohater) powieści, czy raczej jej spoiwo i jednocześnie upostaciowienie samego autora, słucha historii mniej lub bardziej znanych jej osób. Wszystkie te opowieści dotyczą sytuacji homoseksualistów w zależności od kierunku politycznego i ogólnego nastawienia społecznego. Witkowski ustami wybranych bohaterów przywołuje opowieści o niekończących się pragnieniach, licznych upadkach i łutach szczęścia; o ciągnących się stanach smutku i nagłych wybuchach radości; o uczuciach zupełnie czystych i brudnych, jak kible na dworcach.

Czy to kontrowersyjne? Mało jestem podatna na tego typu próby szokowania czytelnika, jednak mogę sobie wyobrazić, że dziesięć lat temu była to swoistego rodzaju rewolucja obyczajowa. Nie tyle z powodu nagromadzenia wulgarności wszelkiej maści, ale ogólnej bezpośredniości tekstu oraz budowania muru obcości, który gryzie się nieco z postulatami „jesteśmy tacy jak wszyscy, tylko zamiast przedstawicieli płci przeciwnej, wolimy w łóżku swoją” homoseksualnej części społeczeństwa. Pod tym względem trzeba się też zgodzić z pierwszymi recenzjami powieści, że to czarny PR dla gejów. I bez znaczenia zdają się tłumaczenia Witkowskiego, że nie jest to portret ogółu, a konkretnego, wąskiego grona. Liczy się tylko odbiór czytelników, który uczynił z autora orędownika nieznanej, okrutnej prawdy. W dodatku fałszywej w szerokim ujęciu tematu.

Palce pachniały mi papierosami, wytartymi do sucha rzygami, nerwowym potem i perfumami.

Względem pierwszej wersji książki, „Lubiewo bez cenzury” nie różni się jakoś szczególnie. Jest może mniej chaotyczne, bardziej przemyślane i wzbogacone o elementy wulgarne. Część historii z powieści zniknęła, część została skrócona, inne zajaśniały w pełni. Wydźwięk pozostaje ten sam. Tylko czasy się zmieniły, okoliczności ewoluowały i kolejna premiera tego samego, chociaż nieco odmienionego, tekstu nie zrobiła już na świecie kolosalnego wrażenia. Zwłaszcza, że wydań „Lubiewa” było sporo.

Zresztą, to nie te wszystkie kontrowersje – przekleństwa, przebieranki, zmiany imion i naturalistyczne opisy schadzek – robią w „Lubiewie” wrażenie. Uderza dopiero to, co jest pod tą pozorną lekkością innego, ale pełnego zabaw świata, ukryte. Brak akceptacji, samotność, poszukiwanie na nią lekarstwa, choroby, samobójstwa i niekończące się pragnienie, które nie raz i nie dwa prowadzi do czynów skrajnie amoralnych. Właśnie to zepsucie, to „podłapywanie” wbrew cudzej woli, ta chęć silniejsza od konsekwencji – to czytelnika i człowieka po prostu, uderza.

Najpierw przez pół życia człowiek się rzuca, żeby sobie kogoś znaleźć na stałe, ale o to trudno, i to jeszcze w tych czasach. A też żeby był ważnym, być kimś. Potem przywyka się do samotności, nieważności i zaczyna się zabawa.

Witkowski postawił na język naturalny, na naśladowanie mowy, na slang i brak poetyzacji. Dzięki temu właśnie „Lubiewo” wydaje się tak dojmujące. To nie suchy opis faktów, ani literackie podbijanie i tak już silnych z powodu natury wydarzeń, emocji. To praca dziennikarska, reportażowa, w którą wierzy się od pierwszego zdania. Nie ma miejsca na żadne wątpliwości. Tak było, tak jest i tyle. Nie bez znaczenia dla wysokiej wartości powieści jest również cały szereg nawiązań intertekstualnych – od „Niebezpiecznych związków” do Derridy.

Nie czytałam „Lubiewa”, gdy po raz pierwszy pojawiło się na rynku wydawniczym. Byłam zbyt młoda. Może to i dobrze, bo to powieść dla niewykształconych umysłów, skłonnych do przesady i nieodpornych na ciemne strony życia, raczej niewskazana. Jeżeli powieść Michała Witkowskiego znacie tylko ze słyszenia i pojąć nie możecie, dlaczego przyjął imię Michaśki i tak też się prezentuje w telewizji, to najwyższy czas sięgnąć po „Lubiewo” i zrozumieć burzę sprzed dziesięciu lat. A którą z wersji książki wybrać? To tak naprawdę bez znaczenia. Ogólne przesłanie pozostaje niezmienione.

88

Alicja Górska