JAK ZAWSZE – OBCE ŁÓŻKO, BEZ MYCIA ZĘBÓW
Pomiędzy wzmiankami o niemytych ciałach i obwisłej skórze znalazło się miejsce na smutek, chwilę zadumy i ukrywane pragnienie posiadania własnego kąta w miejscu cowieczornego przesiadywania w gejowskich lokalach.
„Lubiewo” czy nawet późniejsze „Lubiewo bez cenzury” w zestawieniu z „Fynf und cfancyś” można nazwać dziełami wyważonymi i subtelnymi. Nie chodzi jednak o szczególną wulgarność opisów, ich dokładność albo barwność, a ekshibicjonizm autora. Mogą nam wbijać do głowy w szkołach i na studiach, że w tekstach, gdzie autor przywołuje postać samego siebie, wciąż mamy do czynienia z pewną kreacją i nie powinno się jej przykładać do rzeczywistości, a jednak nie potrafię. Bombardowana przez lata twarzą pisarza, który osiągnął sukces, a postanowił nim wzgardzić i zostać celebrytą, odbieram „Fynf fund cfancyś” w stosunku jeden do jednego. I czytając o zlizywanym z podłogi moczu czy stosunkach w brudnych szaletach z podstarzałymi grubasami, widzę w akcji kogoś o twarzy Michała Witkowskiego.
Pastelowa, miętowo-różowa okładka wydaje się być formą okrutnej gry z czytelnikiem, który lekturę „Fynf fund cfancyś” ma już za sobą. Nic bowiem – poza sztucznym sztafirowaniem się, zastawianiem sieci na pragnących młodszych i bardziej chłopięcych kochanków starców, przez przywdziewanie szkolnych mundurków i skate’owskich strojów – na pastelowe w najnowszej książce Witkowskiego nie wygląda. I może różowiutka świnka skarbonka znowu tak odległa od treści utworu nie jest, bo temat Geldu wraca jak bumerang, ale bohaterowie upychają zarobek po majtkach, a nie w niewinnych porcelanowych prosiaczkach. Jeżeli ktoś żył ostatnie dziesięć lat w głuszy i zrobił sobie wypad do księgarni bez znajomości wydarzeń literackich minionej dekady, to opierając się na wrażeniach towarzyszących spotkaniu z okładką, może się srogo zdziwić. Zdecydowanie wolałabym, by utrzymano oprawę graficzną „Lubiewa bez cenzury” – wtedy przynajmniej z miejsca byłoby wiadomo, że chodzi o penisy.
Zwłaszcza, że tytułowy fynf und cfancyś to właśnie penis, a właściwie jego długość – dwudziestopięciocentymetrowy obiekt zazdrości, którym dysponuje literackie alterego autora. Jak się okazuje rzecz bardzo przydatna, gdy na źródło dochodów wybiera się prostytucję. Witkowski powraca do dwójki bohaterów znanych już z „Lubiewa” – Michaśki i Dianki. Mamy lata 90., a odpowiednio Polak i Słowak, wyjeżdżają z całym swym cielesnym dobytkiem do Austrii, Niemiec, oraz później Szwajcarii, by nieco podrasowanymi darami natury zarabiać na dostatnie życie. Cel niekoniecznie zostaje jednak osiągnięty. Po serii wzlotów i upadków trzeba się w jakiejś pozycji na stałe umościć. Podczas, gdy jeden z bohaterów sięga dna, drugi pnie się na wyżyny. Zgadnijcie, kto nie musiał oglądać butów, śpiąc pod dworcowym szaletem?
Jeśli facet wstydzi się swoich fantazji w łóżku z kurwą, to to jest zła kurwa.
Pierwsze pięćdziesiąt stron z trzystu, a więc jedna szósta książki, to powtórka z rozrywki. Tę historię Dianki już czytelnicy Witkowskiego znali. Przyznam się, że brnąc przez to przypomnienie, bałam się, że cała książka będzie w ten sposób wyglądała; że to po prostu zakamuflowana pod innym tytułem, enta wersja „Lubiewa”. Całe szczęście, że nie okazało się to prawdą. Chociaż z drugiej strony… Ekshibicjonizm Witkowskiego po tym jak stał się osobą publiczną, przyjął oficjalnie tożsamość Michaśki i przerzucił się na kryminały, wypada bardzo nienaturalnie.
I co z tego, że „Fynf fund cfancyś” jest napisane dużo lepiej; że już sama konstrukcja fabuły i prowadzenie bohaterów są zdecydowanie bardziej przemyślane, skoro to wszystko pachnie fałszem i próbą przywrócenia się do łask i wypłynięcia – już dzięki kalkulacji – w ten sam sposób, co po premierze „Lubiewa”. Cała ta książka z jej obscenicznością, wulgarnością i pozostałym pakietem jest jak człowiek ze zbyt mocnym makijażem. Budzisz się obok kogoś takiego rano, tapeta została wchłonięta przez poduszkę, i kompletnie go nie poznajesz. Trzeźwość lub jej brak poprzedniego wieczoru nie ma tu nic do rzeczy. Podczas, gdy „Lubiewo” było atrakcyjne bez makijażu, „Fynf und cfancyś” to wypomadowana brzydula.
Niby nikt nie zwrócił na nią uwagi, a jednak widać było, że po małej sali już w tłumie idzie info, nowa, jakaś nowa! Z Koziej Wólki przyjechała na hulajnodze, Pandorą z puszki się żywi, szarańczą suszoną zagryza, ale, cholera, piękna jak malowanie!
Nie zmienia to jednak faktu, że ogólny wydźwięk powieści nie jest w jakiś sposób odstręczający czy odrzucający. Dewiacji i seksualnych dziwności jest w tekście sporo – nawet sam bohater zastanawia się w pewnym momencie, skąd się ci wszyscy dziwacy biorą, czy już nikt nie chce normalnie, delikatnie –, ale to, co zostaje w czytelniku po lekturze, to przekonanie o kaprysach losu. Zasadzająca się na kontrastach biednego Wschodu i bogatego Zachodu oraz człowieka, który podjął dobre decyzje i tego, który ich nie podjął (albo dał się zmanipulować) – co poskutkowało odpowiednio niebem i piekłem na ziemi – historia, smakuje gorzko. Pomiędzy wzmiankami o niemytych ciałach i obwisłej skórze znalazło się miejsce na smutek, chwilę zadumy i ukrywane pragnienie posiadania własnego kąta w miejscu cowieczornego przesiadywania w gejowskich lokalach.
Nie masz pieniędzy, to kop w dupę, bez sentymentów. Jak zarobisz, to chętnie cię powitamy, wtedy będziemy cię całować w dupę.
Co ostatecznie sądzę o „Fynf und cfancyś”? W porównaniu do starszego rodzeństwa, czyli wszystkich wersji „Lubiewa” od strony technicznej i koncepcyjnej, najnowsze dzieło Michała Witkowskiego wypada naprawdę nieźle. Narracja jest ciekawa, odpowiednio dynamiczna i nieprzegadana. Niestety woń nieautentyczności unosi się nad całością na tyle wyraźnie, że nie mogę powiedzieć, żeby w finalnym rozrachunku lektura ta sprawiła mi przyjemność. Napiszę nawet więcej – nie jestem pewna, czy chciałabym wracać do tego świata autora jeszcze raz w przypadku spisania nowych historii. Historii o homoseksualnym właścicielu dwudziestopięciocentymetrowego penisa na jedno życie już mi wystarczy.
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Znak Literanova.