małe kłamczuchyNUDA Z KRWI I KOŚCI
W swoim czasie byłam fanką twórczości Charlaine Harris. Przeszłam nie tylko przez wszystkie sezony „Czystej krwi” oraz ich literackie odpowiedniki (co przyznaję było dużo trudniejsze niż obejrzenie serialu – to nieczęsty przypadek, gdy adaptacja jest wyraźnie lepsza od pierwowzoru), ale również przez mniej popularne tytuły autorki, jak cykl „Lily Bard”. Po nim nastąpiła dla mnie kilku letnia przerwa od Harris. Przerwały ją dopiero „Małe kłamczuchy”.

Wizualnie powieść ta nie odstaje od dotychczasowej prezencji tytułów autorstwa Harris. Wydawnictwo Replika przejęło po wydawcy (Znak) cyklu o Lily Bard format książki oraz estetyczne podejście do grzbietu tomu. Niemal bliźniaczo prezentują się również wykorzystane czcionki. Dla mnie to plus – spójność wizualna książek w obrębie jednego autora, szczególnie gdy inwestuje się w liczną kolekcję, zachęca do eksponowania zbioru na półce. Sam front obwoluty nie robi jednak najlepszego wrażenia. Modelka wygląda sztucznie i tandetnie, a zabudowania w tle jak efekt amatorskich działań samozwańczego grafika-architekta. Poza tym okładka nieszczególnie oddaje charakter powieści. Nie budzi też żadnych konkretnych emocji czy oczekiwań względem tekstu.

małe kłamczuchy„Małe kłamczuchy” to dziewiąta odsłona cyklu o Aurorze Teagraden, ale nauczona doświadczeniem poprzednich serii autorki wiedziałam, że nic nie stoi na przeszkodzie, by czytać zgromadzone w kolekcji powieści nie po kolei, czy nawet na wyrywki. Oczywiście pewne konteksty z pewnością przy podobnym podejściu czytelnikowi umykają, ale nie utrudnia to zrozumienia treści danego tomu. Zwłaszcza, że Harris ma tendencje do natrętnego przypominania fatów z przeszłości bohaterów. Swoją drogą przy tak krótkim tekście jest to na przemian irytujące i nudne.

Aurora Teagarden to bibliotekarka w niewielkim miasteczku. Niedawno wyszła za mąż za znanego pisarza, spodziewa się dziecka, a poza tym pełni funkcję matki swojego przyrodniego nastoletniego brata, Phillipa. Zdecydowanie nie potrzebuje więcej życiowych rewolucji. Pech jednak chce, że nietypowe zdarzenia lubią się do niej przyplątywać. I tak pewnego przedświątecznego popołudnia Phillip z grupą znajomych po prostu znikają. Nikt nie wie, gdzie ich szukać, trop jest słaby i szybko się urywa, a jedna osoba z paczki zostaje znaleziona martwa. Wkrótce na jaw wychodzą długi hazardowe ojca Aurory. Czy to możliwe, że przeszłość mężczyzny ściągnęła kłopoty na jego rodzinę? A może to sam Philip stoi za porwaniem dzieciaków? Prawda zaszokuje całą lokalną społeczność.

Przyznaję to z pewnym bólem, ale „Małe kłamczuchy” to powieść ponadprzeciętnie nudna i nijaka. Być może tendencyjnie, ale po podobnej protagonistce spodziewałam się bardziej dynamicznego charakteru. Z pewnością znacie ten typ pierwszoplanowych postaci – samozwańczych detektywów i bohaterów, których poważne służby przeganiają z kąta w kąt, a którzy ostatecznie rozwiązują skomplikowaną zagadkę porwania czy morderstwa. Wtrącają nos w nie swoje sprawy, są pyskaci i uparci, ale i tak się im kibicuje. Aurora tymczasem może i angażuje się w sprawę (oraz ostatecznie ją rozwiązuje), niemniej ma się wrażenie, że udaje jej się to jakby mimochodem, przypadkiem. Nie daje ani popisu erudycji, ani wyjątkowego charakteru. Więcej czasu poświęca na przypominanie sobie przeszłości i biadolenie niż faktyczne działanie.

Sama zagadka porwania wypada mało realistycznie i niewiarygodnie. Na osi wtórności znajdowałaby się gdzieś w centrum skali – nie jest ani szczególnie oryginalna, ani też boleśnie wyświechtana. Na rozwiązanie wpada się dość szybko i bez cienia emocji. Wszystko dzieje się bowiem szybko i nieszczególnie angażuje czytelnika. Ma się nawet wrażenie, że autorka więcej uwagi niż samej intrydze kryminalnej poświęciła… wszystkiemu innemu.

Z tego „wszystkiego innego” tylko jeden wątek wydaje się ważny i interesujący. Mam tu na myśli przemoc (fizyczną oraz psychiczną) wśród młodzieży. Nastolatkowie dręczą siebie nawzajem, a rodzice i dorośli w ogóle pozostają w dużej mierze bezsilni. Rodzice, bowiem trudno im uwierzyć w winę swojego – w domu przecież zawsze kochanego i uroczego – dziecka. Większość nie ma też zwyczajnie pojęcia jak zareagować na skargę związaną ze znęcaniem się. U kilkunastolatka szlaban i „to nieładnie, przestań” już nie działa. Zwłaszcza, jeżeli problem był wcześniej długo ignorowany. Z drugiej strony inni dorośli obawiają się interweniowania ze względu na niejasne granice angażowania się w sprawy cudzych dzieci – co można, a czego nie można robić? Zwykle najprostsze zwrócenie uwagi kończy się zresztą atakiem ze strony rodzica dziecka oraz tekstem w stylu „to moje dziecko, a nie twoje i nie masz prawa mówić do niego w ten sposób”. W „Małych kłamczuchach” ta bezsilność w walce z niewłaściwym zachowaniem młodych ludzi wybrzmiewa najpełniej i najciekawiej ze wszystkich wątków.

Poza tym nie ma szczególnie o czym pisać. Język Harris jest wyjątkowo nieskomplikowany. Autorka niechętnie eksperymentuje tak z formą, jak i metaforami. Całość utrzymana jest więc w niemal informacyjnym stylu, który na dłuższą metę okazuje się zwyczajnie monotonny (szczególnie, że nie równoważy jego bezbarwności np. dynamiczna akcja). Momentami ze znudzenia niemal zamykały mi się oczy.

Podsumowując: „Małe kłamczuchy” prezentują się nadzwyczaj słabo. Harris, która przyzwyczaiła czytelników do licznych zwrotów akcji i nierzadko pokręconych fabuł, najwyraźniej wyszła w formy. Nie wiem jak powieść prezentuje się na tle całej serii, ale dziewiąta odsłona cyklu o Autorze Teagarden zdecydowanie zniechęciła mnie do nadrabiania podobnej zaległości. Szkoda czasu.

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska