misja ivyBUNT MARIONETEK
Z jednej strony prym wśród zainteresowań literaturą fantastyczną wiedzie postapokalipsa, a z drugiej strony – dystopia. Chcemy albo destrukcyjnie niszczyć, albo naprawiać za wszelką cenę (kosztem np. wolności). Marzymy, by zesłać na świat atomówkę, a potem pozbierać się z gruzów i walczyć od przetrwanie. Czy to rodzaj pokuty? A może droga do wyzwolenia? Historia Amy Engel „Misja Ivy” to jeszcze jedna opowieść o ludziach, którzy musieli zaczynać od nowa po zagładzie świata. I byłoby cudnie, gdyby nie wmieszała się w to całe odradzanie z popiołów polityka.

„Misja Ivy” to powieść dość niepozorna. Niewielki format, nieszczególna objętość i dość nijaka okładka. Ot, wielkie napisy tytułu – z których imię bohaterki wypełnione jest wieczornym zdjęciem pogrążonej w mroku, oddzielonej wodą metropolii – na tle skrytego za plecami noża. Wszystko jest jednak tak rozjaśnione, że dostrzega się rzecz dopiero przy bliższej analizie. Tył obwoluty to fragment ze zdjęcia wypełniającego element tytułu. Obawiam się, że mogłabym tę książkę w księgarni przeoczyć.

misja ivyGdy ludzie po zagładzie zaczęli się organizować, niejaki Westfall założył miasto, nadając mu nazwę od swojego nazwiska. Ale przeciwko rodowi Westfallów wystąpił ród Lattimerów. Każdy z nich miał inny pomysł na zachowanie porządku. Pierwszy był zwolennikiem demokracji, drugi czasowych restrykcji. Ostatecznie zwycięstwo przypadło Lattimerom. Akcja powieści rozgrywa się pięćdziesiąt lat po tych wydarzeniach. Oba rody żyją obok siebie, a miasto trwa pod twardą ręką przedstawiciela wygranego rodu. Jakby tego było mało chwiejny sojusz zapewnia ograniczające wolność prawo – w wieku szesnastu lat córki pokonanych wydawane są za synów zwycięzców. Ivy Westfall nikt więc nie pyta o zdanie, gdy podjęta zostaje decyzja o wydaniu jej za młodego Lattimera, ale dziewczyna zamierza sytuację wykorzystać i… zadać tyranii śmiertelny cios.

Po nieco bardziej tzw. ambitnych lekturach miałam ochotę na coś lekkiego i pod tym względem „Misja Ivy” sprawdziła się doskonale. Trzy godziny dosłownie wpływającej w czytelnika lektury – tego potrzebowałam. Akcja trzymała w napięciu, powodując obgryzanie paznokci. Główny wątek rozwijał się powoli, ale presja ze strony pewnych bohaterów potrafiła nawet ze spokojniejszych fragmentów uczynić walkę o życie. Perypetie romansowe, których na pewno się domyślacie, były urocze i subtelne. Nic nachalnego, nic bezczelnego, nic powielającego schemat. Po prostu dwoje młodych ludzi, których ktoś nagle zmusił do zabawy w dom.

To Bishop pomógł mi się uwolnić. Nie próbował mnie ocalić. Pozostawił mi wolność, żebym mogła ocalić samą siebie, a to najlepszy rodzaj ratunku.

Ten aspekt „Misji Ivy” podobał mi się zresztą najbardziej. Jest w książce taki moment – nie martwcie się, niczego teraz nie zaspoileruje – gdy bohaterowie udają się do drugich na grilla. Ot, zwykły grill. Sałatki, mięso, sosy, pogadanki o zakupach i rodzinnych bzdurach. Ktoś jest w ciąży, ktoś chciałby być. W chwili, gdy do czytelnika dociera, że to dysputy szesnastolatków rzecz robi się naprawdę dziwaczna. A potem dochodzi do kolejnej konstatacji – to inny świat, inne zasady. Tak mogłoby to wyglądać.

Niestety powieść Amy Engel ma też swoje wady. I to sporo. Przede wszystkim można znaleźć w niej niemałą dawkę niekonsekwencji. Ivy wydaje się zaskoczona, gdy widzi ciężarne szesnastolatki, a przecież nie zna innego świata. Często tęskni za rzeczami, o których nie powinna mieć pojęcia. Nie raz i nie dwa widać, że autorka myślała znanymi nam kategoriami, zamiast zanurzyć się w kreowanym przez siebie świecie. Chwilami bardzo zaburzało to lekturę.

Tak zasypiamy – jego wargi na mojej szyi, moje serce w jego dłoni.

Lekturę zaburzała też sama postać Ivy. Marionetka w rękach rodziny, ignorująca swoje potrzeby i spostrzeżenia nawet wtedy, gdy zna już prawdę. Nieustająco roztrząsa te same sprawy, nie ma za grosz instynktu samozachowawczego. Wykreowano ją na dziewczynę, która uważa się za alfę i omegę, a jednocześnie jest dojmująco zaślepiona. Finał powieści, decyzja Ivy, jest już tak kosmicznie nielogiczna, że wahałam się pomiędzy płaczem, śmiechem, a przejawem agresji na książce. Mam nadzieję, że gdy przeczytacie „Misję Ivy” wytłumaczycie mi sens tego zakończenia, bo ja naprawdę nie widzę w tym nic ponad próbę zaszokowania czytelnika i zrobienia sobie bardzo szerokiej furtki na drugi tom.

Językowo nie jest to pozycja wymagająca. Początkowo musiałam się przyzwyczaić do narracji pisanej w pierwszej osobie i czasie teraźniejszym, ale po kilku pierwszych rozdziałach nie zauważałam już niecodzienności literackiego wyboru autorki. Metafory i porównania często się powtarzają, a poza tym nie ma ich zbyt wielu. To bardziej prowadzony na bieżąco dziennik obserwacji, złożony z krótkich opisów zewnętrznych gestów i własnych, powracających myśli.

Na wiele rzeczy nie mamy wpływu. Ale o tym, kim będziemy, decydujemy my i tylko my.

Premiera „Misjai Ivy” przypadała na czas letni, akurat w sezonie kompletowania lektur na wakacyjny wypoczynek. To idealna pozycja na odstresowujący plażing lub jakikolwiek inny leżing. Pamiętajcie tylko o kremie z filtrem albo ciepłych skarpetkach, bo jak zaczniecie zagłębiać się w świat Lattimerów i Westfallów, opuścicie go dopiero z chwilą przewrócenia ostatniej strony. I nawet najostrzejsze słońce albo przejmujący chłód nie wyrwie Was z tego transu. Czekam na kolejną odsłonę tej historii, gorąco licząc na to, że wyrozumiały i dobry młody Lattimer przemówi do rozumu zagubionej Ivy, a ta zerwie wtedy marionetkowe sznurki.

Za egzemplarz dziękujemy: Akapit Press

Alicja Górska