niezłomniTHIS IS THE END YOU KNOW
Minęły lata od chwili, gdy po raz pierwszy spotkałam się z wyobraźnią C. J. Daugherty na kartach „Wybranych”. Jednak dopiero, kiedy trafili już w moje ręce „Niezłomni” finalny wymiar tego literackiego kontaktu okazał się  prawdziwy. Jednocześnie zapragnęłam: poznać zakończenie oraz opóźnić pojawienie się w moim umyśle wielkiego napisu KONIEC. Pożegnanie okazało się mimo wszystko dużo mniej bolesne, niż przypuszczałam.

Okładka „Niezłomnych” z pewnością prezentuje się lepiej niż większość obwolut serii, ale wciąż nie stanowi zachęcającego punktu podczas pierwszego z lekturą spotkania. Tak jak cztery poprzednie tomy, i ten krytykowany jest za wizualną oprawę przez sporą część czytelników Daugherty. Tym razem kolorystycznie padło na ciemny odcień niebieskiego. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Całość najwyraźniej ma po prostu dobrze prezentować się na półce. Całe szczęście, że na grzbietach nie powielono koszmarnych fotografii z frontów. Dobrze też, że jakość wizualna nie idzie w parze z jakością treści.

niezłomniCarter został porwany. Pomimo protestów, Allie zostaje zapakowana do samochodu i przewieziona z dala od miejsca starcia z Nathanielem i jego ludźmi, co uniemożliwia jej próbę pomocy ukochanemu. Gdy dziewczyna dociera do Cimmerii, powoli zaczyna rozumieć, co tak naprawdę oznacza śmierć Lucindy. Przegrali. Zdenerwowana i pogrążona w smutku Allie nie ma jednak czasu martwić się sytuacją szkoły czy śmiercią babci. Carter jej potrzebuje. Dziewczyna raz jeszcze musi odnaleźć w sobie siłę i, chociaż w przetrzebionych szeregach, stanąć do walki w imię prawdziwej miłości oraz sprawiedliwości. Ale czy Nathaniela w ogóle można pokonać? W powietrzu wciąż unosi się ciężki zapach tajemnic i zdrady. Po obu stronach frontu.

Bardzo chciałabym napisać, że „Niezłomni” pozostawili mnie niekompletną, pogrążoną w depresji i tęsknocie, ale prawda jest taka, że niemal natychmiast po otworzeniu książki zorientowałam się, że piąty tom tej historii był już zupełnie niepotrzebny. Chociaż akcja wydaje się dość dramatyczna, to brakuje w niej zaangażowania autorki. Wszystko toczy się powoli i niespiesznym tempem zmierza do finału. Finału, trzeba to dodać, boleśnie przewidywalnego i pozbawionego napięcia. Nie oznacza to, że „Niezłomni” to książka zła i do cna rozczarowująca. Daugherty przyzwyczaiła jednak czytelników do dusznej, pełnej tajemnic atmosfery, dużej ilości zwrotów akcji i fabuły, która chociaż prowadzona głównie przez nastoletnich bohaterów, niepozbawiona była swoistego rodzaju dojrzałości. Tym razem całość wydaje się dość naciągana i zadowolić może jedynie (albo aż) swój target.

Ale przecież wszystkie znakomite pomysły najpierw uznawane są za niedorzeczne. Z pewnością, kiedy wynalazca telewizji opowiadał początkowo o swoim projekcie, ludzie pukali się w czoło.

Trzeba mimo wszystko przyznać, że jasnym punktem historii okazuje się rozwiązanie wątku miłosnego. Daugherty postanowiła przestać wreszcie kombinować i uszanowała – dość oczywistą dla mnie – decyzję bohaterki. Nie sądziłam, że rozstania i powroty z udziałem Allie będą dla mnie równie emocjonujące. Prawda jest bowiem taka, że chociaż za Sylvainem nie przepadałam od samego początku, to moment ostatecznego rozdzielenia bohaterów zaangażował mnie uczuciowo. Być może dlatego, że pozbawiony został przesady i fałszywie romantycznych przemówień. Całość wypadła naturalnie, bardzo ludzko, a przez to prawdziwie boleśnie. Aż chciałam krzyknąć: „Allie! Zastanów się jeszcze!”. Ale przecież nie było nad czym, prawda?

Przez pięć tomów serii główna bohaterka przeszła zauważalne przemiany. Najpierw buntowniczka, później nieco wyalienowana i zagubiona młoda dziewczyna, jeszcze później zdecydowana, pewna siebie i odważna przywódczyni. Autorka nie zapominała o jej traumach, nie wymazywała ich, a nieustannie rozszerzała kalejdoskop uczuć Allie. W „Niezłomnych” nastąpiła jednak pewna zmiana. Zmiana, która fabularnie wydaje się niewielka, ale dla mnie stanowiła ostateczne przypieczętowanie losu serii. To właśnie przez tę zmianę wiedziałam, że czytelnicy już nie spotkają się z Allie Sheridan. Spadkobierczyni Lucindy przestała liczyć wdechy. Stała się już tak twarda i zdeterminowana, że chwila oddechowego załamania już się jej nie zdarzyła. Dorosła, dojrzała, zwyciężyła, co mogła.

Każdy umiera nagle.

Cykl „Wybrani” nigdy nie charakteryzował się wyjątkowo wyszukanym językiem. Wartość serii leżała gdzieś pomiędzy oryginalną fabułą a specyficzną nastrojowością. I tym razem autorka nie zmienia sposobu opisywania historii. Całość toczy się szybko, znanym już i utartym językowo szlakiem. Podążając tym torem Daugherty sformułowała jednak zdanie, które pozostanie ze mną na zawsze: „Każda śmierć jest nagła”. Być może dlatego, że nie spodziewałam się znaleźć podobnie prawdziwego tekstu w „Niezłomnych”, a może dlatego, że to wyjątkowo trafna myśl – wciąż kołacze mi się w głowie.

Rozstania zazwyczaj bywają trudne. Pożegnanie „Wybranych” skomplikowane i bolesne się nie okazuje. Z oddechem pewnej ulgi śledzi się finalne poczynania bohaterów, tak przewidywalne i oczywiste. Z ulgą również zamyka się książkę, dziękując opatrzności, że chociaż nie była doskonała i tak porywająca, jak otwarcie historii, to pozostała sensowna i wystarczająco udana, by ustawić ją na półce z uśmiechem. Fani nie będą może zachwyceni finałem, ale obejdzie się bez dramatycznych rozczarowań. Ja pozostanę „Wybranymi” już na zawsze zauroczona.

ocena 7

Alicja Górska