błękitnokrwiściNOWE PIĘTNAŚCIE, TO STARE DWADZIEŚCIA JEDEN
Aż trudno uwierzyć, że od wybuchu wampirycznego szału minęło już tyle lat. Uświadomiłam to sobie sięgając po serię Melissy de la Cruz, którą miałam w planach właściwie od chwili premiery, ale jakoś nigdy się nie składało. To nawet zabawne, że ostatecznie przystąpiłam do jej lektury dopiero na studiach i to z powodu motywacji, by stała się jedną z pozycji na liście bibliografii mojej pracy magisterskiej. Czy boleję nad tym, że tak długo zwlekałam z rozpoczęciem czytania serii „Błękitnokrwiści”?

Okładka powieści jest przeciętna. Księżyc, gorejące błękitem oczy i nocny, miejski krajobraz. Nic, tylko ziewać. Z drugiej jednak strony bardzo przypadła mi do gustu czerń grzbietu oraz znajdująca się nań miniaturka fotografii z obwoluty i półozdobna-półklasyczna czcionka. Ogromny plus należy się także projektantowi tomu za wizualne dopracowanie stronic. Mam tu jednak na myśli wyłącznie zdobnicze detale w rogu kartek, a nie – także występujące w książce – kilkusetletnie listy nanoszone na nadruk imitujący pergamin (nie trawię tautologii).

błękitnokrwiściPiętnastoletnia Schuyler van Allen uczęszcza do jednej z najbardziej elitarnych szkół, do której chodzą wyłącznie dzieci wysoko postawionych lub bogatych rodziców. Dziewczyna nie przynależy de facto ani tu, ani tu. Jej rodzina okryła się złą sławą, a finansowe zasoby, którymi dysponuje, od dawna znajdują się na wyczerpaniu. W dodatku sama Schuyler zdaje się raczej nie tęsknić za atrybutami elity, ciesząc się przyjaźnią szkolnych wyrzutków. Wkrótce okazuje się jednak, że musi zmienić swoje przyzwyczajenia. Nie dość, że w dziwnych okolicznościach ginie jedna z uczennic, to Schuyler zostaje członkinią tajemniczego Komitetu, który tylko śmiertelnikom wydaje się arystokratyczną fundacją charytatywną. Jakby tego było mało, na snobistyczny Manhattan wdzierają się mroczne istoty, zdolne uśmiercić nawet… nieśmiertelnych.

Pierwszą przeszkodą, jaką napotkałam na czytelniczej drodze w przypadku tej pozycji było imię głównej bohaterki. Naprawdę nie można było zafundować dziewczynie czegoś bardziej pospolitego? Zresztą, niechby nawet zostało wyszukane, ale jakieś łatwiejsze w wymowie. Możecie się ze mnie śmiać, ale nie mam stuprocentowej pewności co do tego, jak je wymówić (dobra, trochę przesadzam). Nie wspominając już o tym, że przy moim braku pamięci do imion będę musiała sto razy zaglądać do książki podczas pisania tej recenzji – dla skontrolowania poprawności w tym zakresie.

– Czerń jest kolorem nocy – mruknął Charles. – Biel jest prawdziwym kolorem śmierci.

Drugą przeszkodą był snobizm. Niby blurb z tyłu okładki rzucał takie hasła, jak: „jeszcze nigdy w historii wampiry nie były tak modne!” czy „Elita elit, towarzyska śmietanka Manhattanu, fantastycznie piękni, obrzydliwie zepsuci i nieśmiertelni”; ale nie wiedziałam, że wiąże się to z nieustanną litanią firm i marek, z których przynajmniej 70 procent absolutnie nic mi nie mówiło. W kilku momentach musiałam wykonać gałkami ocznymi salto, bo chyba ostatecznie bym się poddała, musząc śledzić listę pozbawionych dla mnie znaczenia nazwisk.

Trzecią przeszkodę stanowiła idealizacja. Ja wiem, że to Manhattan, że nieśmiertelne wampiry i elita. Ale doprawdy, czy wszyscy muszą być aż tak perfekcyjni, że to do ich szkoły przyjeżdżają agencje modelingowe, a nie odwrotnie? Serio?! I jak tu się utożsamić z główną bohaterką, która nawet z nieumytą głową robi furorę?

Przyciągnął ją bliżej, zaczęła kołysać się w takt muzyki. Sala wibrowała seksownym, hipnotycznym rytmem „Time Is Running Out” zespołu Muse. I think I’m drowning, asphyxiated… Przysunęła się bliżej, czując niemal, jak drży powietrze pod wpływem gorąca między nimi.

Zdecydowanym zaskoczeniem był dla mnie wybór wieku postaci przez autorkę powieści. Głównie dlatego, że znaczna ich część nie ma nawet szesnastu lat, a wszyscy piją alkohol cysternami (są wampirami, więc słabo na nich działa, no ale dlaczego ktoś w ogóle im go sprzedaje?), wymiotują w tajnych pokojach lub odpływają na narkotycznym haju i tylko kombinują, jak tu kogoś zaciągnąć do łóżka. Co więcej – im bardziej rozwiązła bohaterka, tym większym cieszy się szacunkiem. Całe szczęście, że Melissa de la Cruz nie zrobiła takiej furory, jak Stephanie Meyer, bo mielibyśmy na świecie wysyp nastoletnich mamusiek. Nie, żebym miała coś przeciwko uprawianiu seksu w tym wieku, ale może nie propagujmy rozwiązłości i idei seksu jako rozrywki. Zwłaszcza, że piętnastolatki z „Błękitnokrwistych” nie przeżywają „swoich pierwszych razów”, lecz czytelnik poznaje je już chwili, kiedy bez spięcia funkcjonują w świecie spraw łóżkowych.

Język, poza nagromadzeniem tych wszystkich marek, był nawet całkiem przyswajalny. Ot, prosta i lekka lekturka, bez wyszukanych porównań i ze średniej prędkości akcją. Bohaterowie – jednowymiarowi i płascy jak kartki papieru, z absurdalnymi problemami, których nijak nie potrafiłabym logicznie umotywować. Pomysł na fabułę Melissa de la Cruz miała jednak świetny, czego szczerze jej gratuluję. Nie wiem natomiast, czy wątek romantyczny, zwłaszcza z – jeżeli dobrze zrozumiałam – elementem kazirodczym, naprawdę był konieczny. W ogólnym rozrachunku, zresztą, to love story w „Błękitnokrwistych” jest słabe nie tylko w kontekście innych pomysłów z tej powieści, ale i w zestawieniu ze zdecydowaną większością miłosnych części fabuł innych znanych mi tekstów.

Przy nagromadzeniu różnorodnych wad, przeczytałam jednak „Błękitnokrwistych” na jednym posiedzeniu i bez parsknięć śmiechu czy jakiegokolwiek zażenowania. Widzę ogromny potencjał w fabule i pomyśle Melissy de la Cruz, dlatego z przyjemnością sięgnę po kolejny tom serii. Wierzę, a nawet jestem pewna, że kolejne odsłony przyniosą tendencję jakościowego wzlotu. Trudno mówić o powiewie świeżości w kontekście literatury sprzed kilku dobrych lat, ale z pewnością, pomimo upływu czasu, „Błękitnokrwiści” wyrywają się z utartych schematów i wciąż mogą wzbudzać zainteresowanie.

Alicja Górska