maskaradaPROTAGONISTKA MA KONKURENTKĘ
Po lekturze pierwszego tomu „Błękitnokrwistych” nie zwlekałam z sięgnięciem po drugi. Wielki zegar odliczający czas do złożenia pierwszego rozdziału pracy magisterskiej tykał w tamtym okresie nad moją głową na tyle głośno, że wydawało mi się, że i ta jedna powieść dziennie to za mało. Czytelniczy sukces zawdzięczam jednak w dużej mierze autorce serii, która sprawiła, że nawet mimo wielu wad powieści, nie mogłam się od niej oderwać.

Względem pierwszego tomu w zakresie wizualnym sporo się zmieniło. Płynność oprawy graficznej serii została zachowana – jest czarna obwoluta, miniaturka na grzbiecie i atrakcyjna, nieprzesadzona czcionka. Jednak zdjęcie na frontalnej okładce jest już dużo bardziej tajemnicze – i mimo wszystko mniej oklepane – niż miało to miejsce w pierwszym tomie. Jasne, weneckich masek nie można by umieścić w czołówce rankingu oryginalności, ale rzecz koresponduje z zawartością fabularną powieści, a przecież w dużej mierze o to właśnie chodzi. Bardzo się cieszę, że nie zrezygnowano z detali w rogach kolejnych stronic.

maskaradaZgodnie z ostatnią wolą swojej babki Cordelii, Schuyler udaje się do Wenecji, by odszukać swojego dziadka. Czy ten jednak okaże się pomocny? A może Charles Force miał rację, że Lawrence Van Alen nie jest nawet w połowie tak wartościowym mężczyzną, jak mówiła „zmarła”? Tymczasem na Manhattanie trwają przygotowania do legendarnego balu 400. Elitarna szkoła wita także nowego przystojnego i niepokornego ucznia Kingsleya. Nowy nabytek Duchesne skrywa więcej, niż można podejrzewać… Wszystko to dzieje się w atmosferze kwitnącej, zakazanej i niespełnionej miłości oraz zazdrości tak potężnej, że prowadzącej do śmiertelnego zagrożenia.

Bardzo się ucieszyłam, gdy okazało się, że autorka zrezygnowała w drugim tomie z tak częstego przywoływania marek ubrań i gadżetów. Nazwy przedmiotów z górnych półek wciąż się pojawiają, ale już nie tak nachalnie, dzięki czemu stają się elementem kreowania pewnego kręgu społecznego, a nie swoistą parodią bogactwa. Wyraźnie pozytywnie wpłynęło to także na płynność lektury i jakość zanurzenia czytelnika w świecie przedstawionym (wcześniej litanie metek nie pozwalały mi zaangażować się w historię na 100%).

W pierwszym tomie serii Melissy de la Cruz nie byłam pewna, kto tak naprawdę jest główną bohaterem/bohaterką tej historii. Łapałam się na tym, że to Bliss grała dla mnie pierwsze skrzypce, że to na fragmenty z jej udziałem czekałam, a nie na te z nieco bezbarwną Schuyler. Zadawałam sobie pytanie o to, jaka naprawdę jest Sky. Czy w ogóle można coś o niej powiedzieć? Jasne, choć nic wyjątkowego. W „Maskaradzie” pozostaje boginią skrywającą się w ubraniach z secondhandów i w zniszczonych butach; boską Afrodytą, która nigdzie nie pasuje i wiecznie dokonuje złych wyborów. Poza tym zdaje się, że dziewczyna nie ma żadnego charakteru. Otoczenie popycha ją do przodu i zmusza do działania. Wygląda na to, iż Sky w zasadzie nikogo i niczego nie lubi, wiecznie się nudzi i zwyczajnie nie ma nic innego do roboty, jak tylko dać się ponieść prądom wytworzonym przez innych. Jak na protagonistkę historii jest naprawdę mało przekonująca. Nie to, co Bliss, której już same wizje zwyczajnie intrygują.

Srebrnokrwiści nie zawracają sobie głowy nauką, a ci, którzy nie przywiązują wagi do historii, pozwalają, by się ona powtórzyła.

W pierwszym tomie autorka „Błękitnokrwistych” oferowała czytelnikom wtrącenia do fabuły w postaci listów z XVII wieku. W tomie drugim w ramach bonusu do głównej historii Melissa de la Cruz wymyśliła opowieść o Maggie Stanford, przywoływaną poprzez wycinki z XIX-wiecznych gazet. Te dodatki wydają się być interesujące na podobnym poziomie. I jedne, i drugie czytałam z przyjemnością, chociaż wciąż uważam, że drukowanie ich na czarno-białych podkładkach imitujących pergamin czy stare czasopismo, to rzecz zbędna.

W zakresie językowym nie zaobserwowałam żadnych znaczących zmian. Całość czyta się płynnie, lekko i bez konstatacji upływu czasu. Wątek romansowy nie zyskuje na uroku, a motyw kazirodczy – jakkolwiek logicznie uwarunkowany – wciąż uważam za niepotrzebny. Piętnastolatki jak piły i uprawiały seks, tak dalej to robią – nawet chyba częściej, niż w poprzednim tomie.

„Maskaradę” czytało mi się naprawdę nieźle. Miałabym o niej jeszcze lepsze zdanie, gdyby nie finał tego odcinka powieści. Ostatnie stronice wprowadzają do fabuły tak prostackie rozwiązanie fabularne, że aż jęknęłam zawiedziona. Tak jak poprzednio pozostaje mi jedynie wierzyć, że autorka naprawi swój wybór w kolejnych tomach. Tym razem będzie to jednak dużo, dużo bardziej skomplikowane wyzwanie.

Alicja Górska