rod2REWOLUCJA W ROMANSIE PARANORMALNYM
Niespełnione kury domowe, samotne brzydule i panie, których mężowie nie zaspokajają ich wybujałych, erotycznych fantazji. Tak pokrótce wygląda stereotypowy opis autorki romansów. Bez znaczenia, czy paranormalnych czy „zwykłych”. Nic dziwnego, że, gdy na arenę tej literatury wkroczył mężczyzna (w dodatku homoseksualny!) – J.D. Horn – musiałam sięgnąć po ten tytuł. Czego spodziewałam się po „Rodzie”, pierwszym tomie serii „Wiedźmy z Savannah”? Niczego konkretnego. Miałam jedynie nadzieję, że będzie to utwór inny, niż wszystkie z tych kręgów; wnoszący jakiś rodzaj powiewu świeżości. Co otrzymałam?

Początkowo okładka nieco mnie rozczarowała, chociaż w rzeczywistości i tak wygląda o niebo lepiej, niż jej komputerowe odwzorowanie. Nie potrafię porównać jej do żadnej z obwolut znanych mi książek z gatunku paranormalnego romansu. Paleta barw „Rodu” została ograniczona do brudnego brązu (nieco przyciemnionej sepii), intensywnej acz też przełamanej czerwieni i bieli. Na pierwszy rzut oka wydawała się nudna i bez polotu. Przy bliższej analizie okazało się jednak, że ma w sobie coś niepokojącego. Oczy dziewczyny z okładki błyszczą groźnie, a brązy i czerwienie kojarzą się z niczym innym jak wiecznie skąpanym w słońcu i kurzu miastem Savannah oraz tamtejszymi wierzeniami. Poczułam to. Grzbiet powieści prezentuje się zacnie i wygląda na półce świetnie, chociaż nie ma już w sobie tej magii, co „brudna” obwoluta frontu.

rodPrzekleństwem Mercy Taylor jest bycie „zwyczajną”. Pomimo przynależności do poważanego wśród wiedźm rodu Taylorów, ona sama nie posiada mocy. Tymczasem jej siostra, Maisie, wyrasta na niezwykle utalentowaną – i w dodatku zabójczo piękną – czarownicę. To tylko pogarsza sytuacją Mercy, która w rodzinie określana jest mianem „rozczarowania”. Jedynymi osobami, na które naprawdę może liczyć są: mieszkający w innym stanie wujek Oliver oraz Peter, który jest w niej zakochany do szaleństwa. Problem w tym, że ona wcale go nie kocha. A właściwie kocha, ale jedynie „po przyjacielsku”. Co gorsza uczuciem darzy… chłopaka swojej siostry. I chociaż Mercy wydaje się, że gorzej już być nie może, to wszystko komplikuje jeszcze śmierć w rodzinie i wybory, w których to właśnie dziewczyna bez mocy okazuje się być wybraną…

Nie mogłam się oderwać. Pierwsze dwieście stron przeczytałam w wannie, zupełnie ignorując temperaturę wody. Ilość niedopowiedzeń, niejasności i fabularnych haczyków nie pozwalała porzucić czytania, niezależnie od konsekwencji. Wszystko zdawało się raz magicznym mirażem, innym starannie uknutą intrygą. Chwilami wierzyłam w zmowę wszystkich dokoła, chwilami podejrzewałam o złe zamiary i uczynki tylko główną bohaterkę. To dopiero był rollercoaster!

Niestety główna atrakcja parku rozrywki „Ród” po tych dwustu stronach zaczęła masowo tracić atrakcje. Raz po raz dochodziło do awarii. Powieść stała się przekombinowana, a zbielałe od zaciskania w napięciu kłykcie, rozluźniły się i wróciły do poprzedniej barwy. Zwrotów akcji było za dużo, a niekiedy wydawały się absurdalne. Zdaje mi się, że J. D. Horn aż za bardzo zastosował się do zasady, że pierwszy pomysł, to zawsze pomysł najbardziej ograny i trzeba kopać głębiej, poszukiwać dalej. Jak dla mnie – było za daleko.

Po dwóch trzecich objętości książki i doskonałej rozrywce oraz po kolejnych niemal stu stronach rozczarowania, przyszedł czas na finał, który nie był niestety żadnym zaskoczeniem. Autor zwodził czytelników, bawił się z nimi, by ostatecznie wszystko sprowadziło się do najbardziej oczekiwanej puenty. No może z jednym drobnym wyjątkiem, absolutnie tandetnym, którego nie przewidziałam, nie sądząc, że przy ogólnie wysokim poziomie coś podobnego mogłoby się w powieści zdarzyć.

Kłamstwo jest całkiem proste. To prawda jest taka skomplikowana. Jest jak cebula, zawsze znajdziesz kolejną warstwę, jeśli będziesz obierać dalej.

Ogromną zaletą „Rodu” są kreacje bohaterów. W zasadzie każda z postaci ma własny, bardzo wyraźny charakter. Co więcej, uczestnicy fabuły przechodzą kolejne przemiany oraz skrywają sekrety, których ujawnienie oznacza również ujawnienie prawdziwej, nierzadko absolutnie odmiennej niż kreowana na początku, twarzy. Bohaterowie „Rodu” są bardzo ludzcy – popełniają błędy, mszczą się i wybaczają, a przy tym postępują na tyle logicznie, na ile pozwalają im nagromadzone emocje. Byłam pod wielkim wrażeniem. Jedynie miłości do Jacksona, który był dla mnie nazbyt efemeryczny, zrozumieć nie potrafiłam.

Czas na techniczne aspekty „Rodu”. Od strony językowej nic nie zgrzyta. Powieść jest lekka i niemal pozbawiona metafor. Większość dialogów wychodzi obronną ręką z testu naturalności, chociaż zdarzają się nieco przesadzone przemowy. Akcja toczy się dość szybko – czasami miałam nawet wrażenie, że dany fragment nie został właściwie spuentowany, a już autor otwierał drzwi kolejnym wydarzeniom. Chociaż zazwyczaj lubię dokładniejsze prowadzenie fabuły, to tutaj absolutnie rzecz mi nie przeszkadzała.

Dawno nie dałam się lekturze aż tak pochłonąć. I chociaż ten fenomen osłabł wraz z kolejnymi stronicami, to „Ród” pozostawił we mnie mgliste wspomnienie tamtego uczucia. Pierwszy tom „Wiedźm z Savannah” to debiutancka powieść J. D. Horna i mam nadzieję, że kolejne odsłony serii, gdy już mnie złapią, to nie puszczą do samego końca. Jedno jest pewne – gorąco polecam wszystkim czytelnikom i z niecierpliwością czekam na kolejny tom tej historii. Nie mam wątpliwości, że warto.

77

Za egzemplarz do recenzji dziękuję: Feeria Young

Alicja Górska