DWA RAZY DZIWNIEJ
Ponad rok przyszło widzom na całym świecie czekać na drugi sezon „Stranger Things”. A było na co czekać! Widać, ze bracia Duffer nie tylko nie osiedli na laurach po sukcesie pierwszego sezonu, ale też zachowali sobie całkiem sporo asów w rękawie na później. Więc kiedy już postanowili nimi zagrać, zgarnęli niemal całą pulę.
Dziewięć odcinków drugiego sezonu ogląda się błyskawicznie – aż żal, że serial kończy się tak szybko. Nie mógłby jednak trwać ani dłużej, ani krócej. Historia opowiedziana w „Stranger Things” skomponowana jest bowiem z mistrzowską precyzją: dynamicznie, ale bez gnania na oślep; w sposób skondensowany, ale nie ułomnie skrótowy; wielowątkowo, ale bez „lania wody” fabularnymi zapychaczami dziur.
Wydarzenia zaprezentowane w drugim sezonie stanowią wypadkową rozwinięcia tych zapoczątkowanych w poprzednich ośmiu odcinkach oraz zupełnie nowych motywów. Akcja rozgrywa się w okresie Halloween, blisko rok po tajemniczym zajściu w Hawkins z listopada 1983 roku. Ponownie śledzimy więc losy wielu bohaterów, których mieliśmy okazję już poznać i możemy zaobserwować, jak wspólna tajemnica oraz upływ czasu odcisnęły swoje piętno na ich życiach po serii dramatycznych incydentów sprzed roku. Ogromnym plusem jest obserwowanie nowych emocji u dobrze znanych postaci. Fajnie też, że część bohaterów kryjących się dotąd na drugim planie, teraz dostaje swoje przysłowiowe pięć minut. Dodatkowo wprowadzonych zostaje kilka nowych osób, w tym przede wszystkim obdarzona psionicznymi zdolnościami kolejna wychowanka Hawkins Labs o imieniu Kali/Ósemka (Linnea Berthelsen), związany z tą instytucją dr Owens (Paul Reiser), piewca teorii spiskowych Murray Bauman (Brett Gelman) oraz rodzeństwo Hargrove: Maxine (Sadie Sink) i Billy (Dacre Montgomery).
Najnowszy sezon „Stranger Things” to jeden z niewielu przypadków, gdzie w popularnej dla kontynuacji zasadzie „więcej, głośniej, lepiej” ostatni epitet okazuje się czymś więcej, niż tylko życzeniowym marketingowym oszustwem. Pod pewnymi względami faktycznie sequel przewyższa (genialny przecież!) oryginał – można wręcz odnieść wrażenie, że to właśnie teraz opowiedziane zostały niektóre ważne dla świata „Stranger Things” zdarzenia, dla których sezon pierwszy stanowił zaledwie wprowadzenie. Zdaje się, że braciom Duffer udało się skompletować zgrany zespół do pracy nad swoim dziełem; choć sami sprawowali pełną kontrolę scenariuszową i reżyserską nad sporą częścią kluczowych odcinków, to reszta zaproszonych do współpracy reżyserów (Shawn Levy, Andrew Stanton, Rebecca Thomas) i scenarzystów (Justin Doble, Paul Dichter, Jessie Nickson-Lopez, Kate Trefty) doskonale wyczuła „klimat” historii opowiadanej w serialu i jego stylistykę – niezależnie od tego, czy pracowali także przy pierwszej serii, czy nie.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nie uświadczymy w najnowszych odcinkach całkowitego powielenia sprawdzonych wcześniej rozwiązań. Żeby drugi sezon odniósł sukces, wystarczyło powtórzyć to wszystko, za co widzowie pokochali sezon pierwszy, czyli dać ludziom więcej tego, co znają i uwielbiają. Tymczasem twórcy postanowili nie iść na łatwiznę i – owszem, zachowali wyraźną stylistyczną ciągłość w serialu, ale – poszli o krok dalej. To wciąż piękne eightiesness, tyle że jeszcze bardziej samoświadome i przemyślane, ewokujące nostalgię za kolejnymi atrybutami lat 80. oraz odsłaniające nowe karty z opowieści, która nie jest dopowiadana na siłę, jak to niekiedy bywa przy sequelach. Część magii, jaka zapewniła „Stranger Things” sukces w 2016 roku, została oczywiście z kontynuacji wycięta. Pozostawioną po niej pustkę skrupulatnie wypełniono jednak nowymi pomysłami.
Dotyczy to choćby aury tajemniczości towarzyszącej wydarzeniom w pierwszym sezonie, która nie dałaby się utrzymać w stanie nienaruszonym. Nowa intryga zasadza się więc nie tyle na lęku przed nieznanym, lecz na nieufności. Do tego dochodzi silny akcent konfrontacyjny, połączony z poznawaniem i odkrywaniem nowych informacji o świecie Upside Down oraz jego powiązaniach z naszą rzeczywistością. Nie oznacza to natomiast porzucenia wszystkich schematów z części pierwszej. Spory ułamek z nich bowiem powraca, aczkolwiek w zmienionej postaci, z istotnymi przesunięciami. Przykładowo napięcia w grupie najmłodszych bohaterów zbudowane są w nieco podobny sposób, jak wcześniej – nowa dziewczyna w ekipie, tym razem Max, wpływa na relacje pomiędzy chłopcami. Jednocześnie widać, że po pierwsze każdy z nich zmienił się nieco w ciągu roku (to Mike, nie Lucas, jest tym razem podejrzliwy), a po drugie nowa konfiguracja osobowa przenosi środek ciężkości fabuły (obecność Willa jest tak samo znacząca, jak odizolowanie Jedenastki). Z pozoru drobne poprawki diametralnie przekształcają więc rozwój fabuły.
– Coś widziałem.
– Co to jest?
– Nie wiem. Czułem to. Wszędzie.
Podobnych „powtórzeń z przesunięciem” dokonano w sequelu „Stranger Things” znacznie więcej, nie tylko na poziomie fabularnym. Również koncepcję odwoływania się do kultury lat 80. XX wieku rozbudowano o nowe źródła. Przetworzeniu ulegają więc różne wzorce gatunkowe, spośród których dwa wydają mi się szczególnie istotne i czytelne. Wątek „Darta” oparto na kanwie filmów pokroju „Gremliny” czy „E.T.”. Odcinek „The Lost Sister” sprawia natomiast wrażenie krótkometrażowej wariacji na temat konwencji filmu sci-fi w tonacji punkowej, jakich w ósmej dekadzie XX wieku powstało całkiem sporo. Interesujących tropów interpretacyjnych dostarcza też choćby motyw mapy, jeśli zestawimy go z faktem obsadzenia w roli Boba aktora Seana Astina (znanego m.in. z „Goonies” czy „Władcy Pierścieni”). Podobnych intertekstualnych, autoreferencyjnych smaczków można wskazać w nowych odcinkach serialu całą masę.
Czy zatem faktycznie da się podtrzymać tezę, że drugi sezon „Stranger Things” jest lepszy od pierwszego? I tak, i nie. Otóż pod pewnymi względami rzeczywiście twórcy podnoszą poprzeczkę, którą rok wcześniej sami ustanowili bardzo wysoko, ale jednocześnie nie wystrzegają się pewnym grzeszków. Część wątków urywa się nagle, tak jakby miały „zrobić swoje” i… można o nich zapomnieć. Inne, z kolei, wymagają od widzów naprawdę wysokiego progu akceptacji dla uproszczeń.
Fajnie na przykład, że znów możemy obserwować scenograficzną metamorfozę mieszkania Byersów, ale w poprzednich ośmiu odcinkach ów progres był stopniowy i zrozumiały, tu natomiast zostaje wciśnięty jakby na siłę (składanie obrazków rysowanych przez Willa jest w zasadzie poprowadzone dość absurdalnie i zdaje się być wymuszonym pretekstem dla atrakcji stricte estetycznej). Albo taki motyw inwigilacji – jeśli jakaś agencja podsłuchuje rozmowy telefoniczne, to dlaczego niby nie prowadzi nasłuchu CB radia? Podobnych mankamentów nie ma wprawdzie w „Stranger Things” zbyt wielu i nie psują one frajdy z oglądania na tyle, by ostateczna ocena serialu miała być niska, ale niewątpliwie mogą pozostawić lekki niedosyt. Zwłaszcza, że wystarczyłoby ciut lepiej przemyśleć kilka decyzji, żeby te niedoskonałości wyeliminować.
– Mówiłeś, że to coś jest tylko w jego głowie. I co zrobiłeś? Nic. Co jest z moim synkiem?!
Dla porządku można dodać, że pod względem realizacyjnym trudno zarzucić najnowszym dziewięciu odcinkom „Stranger Things” coś poważnego. Na świetnym soundtracku znalazło się wiele piosenek wprost z lat 80. XX wieku, a synthpopowe kompozycje Kyle’a Dixona i Michaela Steina pięknie ilustrują nastrój poszczególnych scen. Wizualnie jest równie dobrze – to takie połączenie „Super 8” i „Silent Hill” przefiltrowane przez estetykę sprzed trzech dekad. Co ciekawe, odniosłem wrażenie, że retro-stylizacji dokonano tu zarówno poprzez zastosowanie stosownych filtrów obrazowych, jak i pewne modyfikacje na ścieżce dźwiękowej, acz może to być odczucie skrajnie subiektywne.
Warto natomiast zwrócić uwagę na detale, na przykład na fakt, że nawet kolory wykorzystane są w tym sezonie „Stranger Things” w sposób bardzo przemyślany i ciekawy – zróżnicowane tonacje barwne pomagają dookreślać nie tylko przestrzeń, ale i bohaterów. Oczywiście z tymi ostatnimi wiąże się wreszcie kwestia oceny aktorstwa, a to wypada tu równie dobrze, jak w poprzednim sezonie (jest odpowiednio przejaskrawione i dopasowane do jeszcze wyraźniejszej typizacji postaci niż przedtem). Za najsłabszą stronę oprawy audiowizualnej serialu uznać można dość nierówne CGI, bo o ile efekty cząsteczek unoszących się w powietrzu, ogólny design świata Upside Down czy wygląd zamieszkującej go istoty są świetne, o tyle już maszkary przenikające do normalnego świata rażą średnio udanym „doklejeniem”, tzn. odstają nieco swoją sztucznością.
Podobnie jak w przypadku wspomnianego wcześniej zastępowania jednego rodzaju magii innym, tak i wszystkie powyższe wady zostają jednak widzowi zrekompensowane, być może nawet z nawiązką. Bez trudu można więc przymknąć na nie oko i cieszyć się tą urokliwą serialową opowieścią. A warto, bo kulturowy recykling – charakteryzujący wszakże postmodernistyczne praktyki kształtujące dzisiejszą (pop)kulturę – można uskuteczniać na wiele sposobów, a bracia Duffer znaleźli chyba ten optymalny.
„Stranger Things” okazuje się bardzo smaczną przekąską bez pretensji do bycia wykwintnym daniem, a jednak doprawioną przyprawami z wyższej półki. Co najważniejsze, można to natomiast powiedzieć nie tylko o pierwszym sezonie. O obu chciałoby się zresztą napisać znacznie więcej, niż pozwala na to formuła recenzji (którą i tak już dość mocno przeciągnąłem). Zamiast więc trwonić dalej słowa, po prostu zachęcam: obejrzyjcie wszystkie dotychczasowe odcinki „Stranger Things”, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, i wypatrujcie kolejnych. Zdecydowanie warto!