porto
INNYMI SŁOWY
Chciałbym napisać, żebyście obejrzeli „Porto” Gabe’a Klingera przy najbliższej nadarzającej się okazji. Chciałbym, ale nie mogę. Nie dlatego, że jest to film niewarty uwagi albo wręcz zły. Obawiam się raczej, że jest to przykład kina dla nielicznych. Być może właśnie dlatego o „Porto” w Polsce słyszeli niemal wyłącznie bywalcy kin studyjnych i festiwali filmowych.

To nawet nie jest tak, że ten fabularny debiut Klingera jest jakimś szczególnie ambitnym, oryginalnym filmem z gatunku „tych trudnych”, „dla filmoznawców”. Wręcz przeciwnie, mamy tu do czynienia z prostą historią, zapożyczającą garściami z pewnych tradycji kinematograficznych w sposób dość oczywisty, acz miksującą te tradycje w coś nowego. Nie innowacyjnego, w żadnym razie wybitnego, ale wyraźnie autorskiego i udanego – zarówno fabularnie, jak i warsztatowo.

portoW „Porto” opowiedziana jest historia Jake’a (Anton Yelchin) i Mati (Lucie Lucas), dwójki obcych sobie ludzi, których życia splatają się nagle w błyskawicznym, niespodziewanym romansie. Na ekranie śledzimy nagłe narodziny i dynamiczną eskalację wzajemnej fascynacji kochanków, relacji sprowadzającej się w zasadzie do godzin, najwyżej kilkudziesięciu. Nie sama historia wydaje się jednak kluczowa, lecz sposób jej opowiedzenia.

Narracja w filmie Klingera prowadzona jest w sposób nieoczywisty i… sprytny. „Porto” może w pierwszym odruchu sprawiać wrażenie kina nużącego, wręcz męczącego, ale paradoksalnie nie jest to wada. Wrażenie to wywołane zostaje bowiem celowo i służy wnioskom, które wybrzmiewają dopiero po zapoznaniu się z kompletnym dziełem. Całość podzielona została na trzy segmenty, które umownie opisać można jako przedstawiające, kolejno, perspektywę: Jake’a, Mati oraz – że tak to ujmę – neutralną. Neutralną, ale nie obiektywną. W każdym segmencie powtórzone zostają wybrane fragmenty historii, odpowiednio okrojone bądź wzbogacone o nowe informacje. Wszystkie z „wersji” wydarzeń są swego rodzaju kłamstwem, cenzurą, subiektywnym inwariantem tego, co faktycznie zadziało się między bohaterami. Każdy rozdział odsłania zarazem część prawdy, zarówno o przebiegu zdarzeń, jak i o samych postaciach.

Specyficzna struktura filmu doskonale współgra z jego treścią – zaburzona chronologia i „zakłamania” ładnie oddają irracjonalną emocjonalność, zakrzywiającą ogląd rzeczywistości. Dzięki temu „Porto” przyrównać można do doskonałego „(500) dni miłości” Marca Webba, tyle że zrealizowanego w tonacji bliższej Jimowi Jarmuschowi, zwłaszcza z początków jego twórczości, ery np. „Nieustających wakacji”. Zbieżność stylistyczna z tym ostatnim może być zresztą nieprzypadkowa, zważywszy na fakt, że jednym z producentów wykonawczych filmu Klingera jest właśnie Jarmusch.

Widać w „Porto” także naleciałości wielu późniejszych źródeł, najobficiej jednak twórcy zdają się czerpać z szeroko rozumianego kina indie. Zarzucenie filmowi wtórności byłoby natomiast krzywdzącym nadużyciem. Podobnie zresztą, jak zrównanie go z trylogią Richarda Linklatera o Celine i Jesse’m tylko dlatego, że i tu, i tam bohaterowie snują się po miastach, a Klinger wyreżyserował wcześniej dokument o Jamesie Benningu i Linklaterze właśnie – a również z takimi powierzchownymi interpretacjami można się spotkać.

Koncepcyjnie i fabularnie film Klingera prezentuje się naprawdę dobrze. Wyjątek stanowi koszmarna scena końcowej rozmowy na ławce, spychająca „Porto” w stronę taniego, tandetnego nadęcia. Egzaltowany charakter dyskusji Jake’a i Mati dawał się bronić dopóki kochankowie operowali półsłówkami i zmieniającym się napięciem między nimi, ale w finale popadają w snobistyczne nuty wyjęte jakby z innego filmu, od innych postaci. Szkoda, ale warto podkreślić, że nie dyskredytuje to całej narracji, pozostawia jedynie lekki, acz trudny do przemilczenia niesmak.

Realizacyjnie całość wypada dość nierówno. Zdjęcia Wyatta Garfielda, wraz z montażem (za który odpowiada m.in. sam reżyser) składają się na zgrabny, ale trochę nijaki popis warsztatowy sprawiający wrażenie fascynacji kinem Gusa Van Santa. Ogromnym plusem jest oprawa dźwiękowa filmu, począwszy od montażu dźwięku, a skończywszy na świetnej muzyce – minimalistycznej, acz szybko wpadającej w ucho.

Na osobny komentarz zasługują kreacje aktorskie. Anton Yelchin w jednej ze swoich ostatnich ról w życiu odsłonił nowe, mroczne oblicze – „krypność” postaci Jake’a to zasługa nie tylko scenariusza, ale też aktora, który wyłamał się poza młodzieńczy urok wypracowany wcześniejszym emploi. Towarzysząca mu na ekranie Lucie Lucas wniosła do filmu wiele kobiecego wdzięku i zmysłowości, ale zagrała nieco mniej subtelnie niż jej partner. Pewnym zaskoczeniem okazała się drugoplanowa rola Paulo Calatré, czyli bodaj jedyny epizod w „Porto”, który zapadł mi w pamięć po projekcji – a to za sprawą tajemniczej mieszanki napięcia i opanowanej dojrzałości, jaką w kilka minut czasu ekranowego udało mu się zbudować.

Na koniec smutna refleksja. Po seansie „Porto” z ciekawością będę śledził dalsze poczynania Gabe’a Klingera, ale z jeszcze większą ciekawością obserwowałbym rozwój kariery Antona Yelchina. Już pośród wcześniejszych ról tego aktora znalazło się kilka perełek, które dowiodły sporej różnorodności jego talentu – od subtelnego dramatycznego aktorstwa w genialnym „Do szaleństwa” albo niesłusznie zapomnianym „Alpha Dogu”, po komiczne popisy w niedocenianym „Postrachu nocy”, sympatycznym „Zakochanym Nowym Jorku” czy wypełnionym akcją „Star Treku”. To przykre, kiedy świat traci tak młodych ludzi, a świat sztuki – tak obiecujących artystów. Dobrze natomiast, że jedna z ostatnich ról Yelchina była sposobnością, by po raz kolejny mógł się on wykazać swoim nieprzeciętnym kunsztem.

ocena 7

 

Film mieliśmy okazję zobaczyć podczas 8. edycji Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej „Kamera Akcja”

Kamil Jędrasiak