wielkie życieDALEKO OD LĄDU
Nad niektórymi filmowymi biografiami znanych zespołów muzycznych lub wokalistów ciąży pech. Martin Scorsese po latach perturbacji z dziełem opowiadającym historię Franka Sinatry porzucił ów projekt. Nadchodzące „Bohemian Rhapsody” w reżyserii Bryana Singera, przedstawiające drogę do sławy grupy Queen, również zmagało się z ogromem problemów (ten obraz akurat doczeka się jednak swojej premiery kinowej, choć po ośmiu latach od zaanonsowania produkcji). Powodem podobnych sytuacji są zwykle nieporozumienia scenarzystów z krewnymi przedstawianej postaci, dotyczące sposobu ukazania protagonisty. W tej patowej sprawie jednym z remedium okazuje się zazwyczaj zmiana twórców fabuły. „Wielkie życie” z 2004 roku zmagało się z podobnymi trudnościami.

Przez 18 lat realizacji powstały trzy wersje scenariusza. Ostatecznie zatrudniono Kevina Spacey’a, który znalazł nić porozumienia z producentem Doddem Casotto, synem wokalisty Bobby’ego Darina, i pospajał ze sobą wszystkie koncepcje, jednocześnie reżyserując produkcję oraz odgrywając w niej główną rolę. Jak można się domyślić, liczne rotacje nie wpłynęły korzystnie na końcowy rezultat.

wielkie życieBobby Darin (Kevin Spacey), który jest u szczytu sławy, przygotowuje właśnie swoją filmową biografię, w której gra zresztą główną rolę. W czasie produkcji poznaje młodego aktora (William Ullrich), wcielającego się w Darina z młodzieńczych lat. Wspomina z nim swoje dotychczasowe życie, zaczynając od diagnozy ciężkiej choroby serca w młodym wieku, poprzez zainteresowanie muzyką dzięki matce (Brenda Blethyn), pierwsze kroki w przemyśle muzycznym i filmowym oraz małżeństwo z Sandrą Dee (Kate Bosworth), aż do ostatnich w swojej karierze wzlotów i upadków. W drodze do sławy pomaga bohaterowi siostra (Caroline Aaron), szwagier (Bob Hoskins), a także wieloletni menadżer (John Goodman).

W biografiach filmowych kluczową rolę odgrywa aktor wcielający się w protagonistę. Spacey wykonuje tu swoją pracę perfekcyjnie, stając się najjaśniejszym punktem filmu. Kreuje postać arogancką, butną, pewną siebie, gotową zepchnąć z piedestału największe gwiazdy muzyki (m.in. Franka Sinatrę), jednocześnie pozostającą osobą niezwykle rodzinną – kochającym mężem i ojcem. Przygotowując się do filmu, Spacey brał regularne lekcje śpiewu, dzięki czemu wszystkie utwory aktor zaśpiewał samodzielnie, co nie jest stałą praktyką w tego rodzaju produkcjach. Dobrze zaaranżowane utwory w połączeniu z niezłym wokalem aktora sprawiają, że soundtrack z „Wielkiego życia” powinien zagościć na listach ulubionych utworów muzycznych każdego fana dobrego swingu. Choć jako reżyser Spacey nie tworzy wyróżniającej się inscenizacji scen dramaturgicznych, to przy wsparciu specjalistów od choreografii, aranżuje zapadające w pamięć rozmachem sekwencje taneczne z udziałem co najmniej kilkunastu tancerzy.

Łyżkę dziegciu w „Wielkim życiu” stanowi scenariusz z ogromną ilością płytkich dialogów ekspozycyjnych o długości maksymalnie kilku wersów. Część z nich próbowano zastąpić sekwencjami montażowymi, lecz nie wyróżniają się one pomysłowością. Zespolenie ze sobą trzech wersji scenariusza sprawiło również, iż część filmowych wątków po prostu nagle się kończy. Wprowadzane elipsy są z kolei tak duże, że wydaje się, iż Darin w mgnieniu oka staje się celebrytą. Niezrozumiałe są także decyzje, skądinąd jednowymiarowych, bohaterów drugo- i trzecioplanowych, co jest efektem nieuwzględnienia konieczności zaprezentowania kontekstu dla ich działań. Dla przykładu: wybuch histerycznego płaczu żony protagonisty, Sandry Dee, zrozumie tylko ten, kto po lub przed seansem zaznajomi się z jej biografią. Co gorsza, z podobnego powodu ucierpiał jeden z najważniejszych twistów fabularnych.

W wywiadach Kevin Spacey wspominał, iż poprzednie wersje scenariusza nakreślały protagonistę w sposób negatywny. Rezygnując z pewnych faktów dotyczących Darina i Dee, chciał stworzyć film, który będzie przyjemnym, eskapistycznym doświadczeniem dla widza oraz hołdem dla nieżyjącego wokalisty. Faktycznie, film przepełniony jest pozytywną energią, lecz brakuje mu głębi, przez co łatwo jest o nim po kilku dniach zapomnieć.

 

Maciej Kordal