POWIEŚĆ NA SIŁĘ
Odcinanie pępowiny zawsze jest trudne. Rodzice z bólem wypuszczają z domu swoje dzieci. Pisarze zaś (pewnie ze strachu przed pożegnaniem z postaciami) czasami upierają się przy tworzeniu cyklu powieściowego nawet wtedy, gdy pierwszy tom powiedział już w zasadzie wszystko i naturalnie zamknął historię. Coś podobnego wydarzyło się w przypadku „Broken Silence”, kontynuacji „Silence” autorstwa Natashy Preston.
Wydawnictwo Feeria posiada dwa typy okładek – jedne są kolorowe i połyskujące, drugie matowe i stonowane. Serduszkiem najczęściej jestem po stronie tych matowych, zwykle bowiem kryją się za nimi lektury nieco dojrzalsze, poruszające trudniejsze tematy. Seria „Silence” już z daleka daje potencjalnemu czytelnikowi sygnał – poprzez melancholijną grafikę oraz kolorystykę – że nie będzie przyjemna. To samo zresztą i w podobny sposób sugerowała obwoluta poprzedniej odsłony cyklu.
11 lat – tyle czasu milczała Oakley z powodu swoich doświadczeń w przeszłości. Gdy wreszcie, między innymi dzięki cierpliwości i opiekuńczości Cole’a, zdecydowała się wyjawić światu prawdę o tym, co zrobił jej ojciec, nie potrafiła odnaleźć się w nowej-starej rzeczywistości. Podjęła więc decyzję za siebie oraz ukochanego i bez Cole’a wyjechała do Australii. Od tamtej pory minęły cztery lata. Proces ojca Oakley zbliża się ku końcowi i dziewczyna postanawia stawić się w angielskim sądzie. Oznacza to nieuchronne spotkanie z Cole’em, który nigdy nie pogodził się z odejściem dziewczyny. Czy między tym dwojgiem naprawdę wszystko już skończone? A może dopiero się zacznie?
Pierwsza część tej historii wydała mi się letnia – z pewnym urokiem, momentami trzymająca w napięciu, ale przez większą część czasu raczej przewidywalna, wtórna i bez „tego czegoś”. Ostatecznie jednak, głównie dzięki swoistej wiarygodności ukazanych w powieści emocji i akcji pozbawionej absurdalnych dram, postanowiłam sięgnąć także po kolejną część „Silence”. Miałam nadzieję, że Preston mnie zaskoczy; że miała jakiś sensowny pomysł na kontynuowanie tej historii, która moim zdaniem zakończyła się w doskonałym punkcie i w idealny sposób – bez pełnego, lukrowanego happy endu, ale z poczuciem sprawiedliwości. No, niestety…
Od początku widać, że „Broken Silence” oraz „Silence” dzieli przepaść. Niby bohaterowie noszą te same imiona, ale to kompletnie inne postacie. Oakley, która wcześniej wydawała mi się tajemnicza, wrażliwa i urocza, w drugim tomie serii stała się pusta, mdła, smętna i jednocześnie przedramatyzowana. Cole z kolei wypada po prostu bardzo niewiarygodnie. Jest naiwny, charakterologicznie nieprzemyślany, przezroczysty. Te dwie nijakie postaci autorka wrzuciła w pretekstową fabułę rozciągniętą do granic możliwości. Między bohaterami nie ma chemii. Jak widmo wisi nad nimi kierat cukierkowych, hiperromantycznych finałów. Świat YA pragnie idealnych zakończeń, więc Preston poczuła się chyba w obowiązku, by do takiego doprowadzić. Protagoniści – choć widać, że umykają gdzieś temu wyolbrzymionemu uczuciu – mogli się jedynie poddać pisarce-demiurgowi. Szkoda.
Nawet to, co na pierwszy rzut oka wydaje się nie do naprawy, zawsze można skleić i uratować, zależy tylko, jak bardzo chcemy to zrobić.
„Broken Silence” nie wnosi do tej historii nic nowego. Chociaż zapowiada mierzenie się Oakley z przeszłością, to w rzeczywistości jest słabiutkim romansem z harlequinowym cieniem. Gwałt z młodości nie został w zasadzie w żaden sensowny sposób skomentowany. Czytelnik nie ma szansy zrozumieć ofiary ani wyciągnąć żadnych sensownych wniosków dla siebie (czy to, by zmierzyć się z własnymi traumami, czy też, by móc empatycznie wesprzeć kogoś z otoczenia). Osobiście bardzo krytycznie podchodzę do tekstów, które pobieżnie traktują tego typu problematykę i budują wokół niej nieprzystający w formie romansik. Podsumowanie miałkiej całości stanowi fatalne opowiadanie dołączone do powieści pod tytułem „Silent Night”, w którym czytelnik poznaje posthappyendowy wycinek z życia bohaterów. Melasa, miód, lukier i co tam jeszcze chcecie, leją się hektolitrami, aż się człowiekowi niedobrze robi.
Nie mam nic przeciwko szczęśliwym zakończeniom, o ile są to zakończenia wiarygodne, sensowne. Ślepe realizowanie oczekiwań czytelników i wciskanie bohaterów w tryb radosnego finału może przynieść powieści tylko – o ironio – tragedię. Niezależnie zresztą od ostatecznego zakończenia uważam, że „Broken Silence” jest nie tylko kompletnie zbędne, ale też w pewnym sensie szkodliwe dla wartości historii „Silence” (wcześniej była to historia o dziewczynie, która mierzyła się z przeszłością i traumą, w „Broken Silence” stała się tylko tanim romansidłem) i po prostu… nudne.
Za egzemplarz dziękuję: Feeria Young