ZATRACIĆ SIĘ W MASCE
Dobre thrillery czy kryminały potrafią zrobić człowiekowi z mózgu kisiel. W XXI wieku o takie jednak coraz trudniej. Niby ludzka kreatywność nie jest ograniczona, ale w wielu powieściach pojawiają się te same wątki czy podobnie wprowadzone zwroty akcji. Pragnienie nowości rozumie chyba dobrze JP Delaney, który już drugi raz okręcił mnie sobie wokół palca swoją powieścią. Jeżeli spodobała Wam się „Lokatorka”, to i „W żywe oczy” Was nie rozczaruje.
Prezentowanie na okładkach minimalistycznych przestrzeni stało się najwyraźniej jakimś nowym trendem, bo ostatnio coraz częściej takowe rzucają mi się w oczy. Nie ma w tym oczywiście nic złego, ale wolę, gdy między obwolutą a zawartością tomu zachodzi jakaś korelacja. Ascetyczna przestrzeń dla „Lokatorki” była ważna, tutaj z kolei brakuje dla podobnego monochromatyzmu punktu zaczepienia. Decyzja o kontynuowaniu zbliżonego stylu wzięła się najpewniej z chęci zachowania spójności wizualnej w obrębie powieści jednego autora, niemniej można było to zrobić sensowniej.
Główną bohaterką „W żywe oczy” jest Clair. To początkująca aktorka, która została niejako zmuszona do wyemigrowania z Wielkiej Brytanii i szukania szczęścia w Stanach Zjednoczonych. Odgrywanie ról to dla niej sens istnienia. By utrzymać się na drogich studiach w Nowym Jorku, podejmuje się niepewnej etycznie posady w prywatnym biurze detektywistycznym, gdzie na prośbę żon uwodzi podejrzanych o niewierność mężów. Wszystko idzie gładko do czasu, gdy dostaje zlecenie na fascynującego się Baudelairem profesora Patricka Foglera, który – jak się później okazuje – jest nie tylko niezwykle intrygujący, ale też podejrzany o serię morderstw.
„W żywe oczy” jest doskonałym przykładem tego, jak jeden sukces napędza drugi. Najnowsza powieść Delaney’a nie jest bowiem tak zupełnie jego najnowszą powieścią. Autor 17 lat temu stworzył już podobną historię, ale ta nie zyskała rozgłosu. Zachęcony sukcesem „Lokatorki” przepisał starą powieść, aktualizując ją o nabyte w tym czasie pisarskie doświadczenia. Entuzjastyczne opinie wskazują, że odświeżony pomysł przypadł czytelnikom do gustu.
Delaney ma niezwykły talent do kreowania nieoczywistych postaci i przerzucania na protagonistów odpowiedzialności za akceptowanie przez czytelnika prawdziwości świata bądź podawania tegoż świata w wątpliwość. Podczas lektury nie pada ani jedno stwierdzenie podsunięte przez zewnętrznego narratora, który pozwoliłby odbiorcy na przyjęcie jakiegoś elementu historii za niepodważalny fakt. Delaney kreuje bohaterów niestandardowych, z którymi trudno się utożsamić; wykraczających poza charakterologiczne standardy; takich, którzy równie dobrze mogą być „normalnymi” ekscentrykami, co dobrze maskującymi się szaleńcami. Tylko od czytelnika zależy, gdzie na wykresie zdrowia psychicznego ich uplasuje. Od początku można podejrzewać wszystkich o wszystko.
Chodzi o to, by zanurzyć się w prawdziwych emocjach związanych z rolą, aż ta rola stanie się częścią ciebie.
Tak też zresztą było i w moim przypadku – moje typy dotyczące faktycznego oprawcy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Co więcej, nie byłam nawet przekonana co do tego, które wydarzenia faktycznie miały miejsce, a które należałoby uznać za jakieś majaki pokręconego umysłu. Oczywiście do tego poplątania doszło z czasem. Zanim Delaney zaczął mącić mi w głowie, zbudował solidne podstawy w postaci interesującego, acz dosyć standardowego w pomysłach wprowadzenia i niespiesznego zapoznania się z bohaterami. Dopiero gdzieś w jednej trzeciej lektury autor postanowił wprowadzić pierwszy poważny twist fabularny, a później… Tego, co dzieje się w „W żywe oczy” później, trzeba po prostu samodzielnie doświadczyć.
Na wysoką wartość lektury wpływa także odważne flirtowanie Delaney’a z innymi formami literackimi. Autor nie boi się wplatać w swój tekst nie tylko wierszy Baudelaire’a (polski czytelnik nie będzie mógł tego doświadczyć, lecz w posłowiu pisarz wyznaje, że teksty francuskiego poety tłumaczył sam, nieco przy tym je zmieniając, by pasowały do fabuły) i poetyckie analizy, ale również fragmentów rodem z dramatu. Jedną z cech charakterystycznych dla protagonistki jest jej skłonność do postrzegania życia jako spektaklu lub filmu. Szczególnie ważne momenty zapisuje w głowie właśnie w formie scenariuszowej i w takiej też przekazuje je czytelnikowi. Niby nic wielkiego, ale w natłoku podobnych formalnie lektur prezentuje się to wyjątkowo odświeżająco.
Jak mamy sobie zaufać, skoro obydwoje wiemy jak świetnie potrafimy kłamać?
Mimo wszystkich zachwytów w ostatecznym rozrachunku „W żywe oczy” nie wspięło się dla mnie na poziom „Lokatorki”. Nie czuję się jednak w żadnym stopniu zawiedziona. Powieści Delaney’a bowiem, jakkolwiek przynależą do tego samego gatunku, reprezentują wyraźnie odmienne historie. Poza tym, o ile „Lokatorka” była świeża już na poziomie fabularnego pomysłu, o tyle „W żywe oczy” skrzydła rozwija raczej w kwestiach igrania ze schematami i przyzwyczajeniami czytelnika, niż nowatorskim podejściem do koncepcji historii. Bardzo jestem ciekawa, co też Delaney zaprezentuje światu w przyszłości.