czekając na cudCUDOWNIE NIEBANALNE ŚWIĘTA

Oryginalny tytuł filmu dystrybuowanego w Polsce jako „Czekając na cud” to „Noel”, co oznacza dosłownie Święta Bożego Narodzenia. W zależności od wersji jego okładki, zobaczyć można na niej różne zestawy elementów gwiazdkowego decorum: choinkę, rozmyte światła, ludzi w wygodnych i ciepłych strojach czy czerwoną wstążkę. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazuje więc na to, że mamy do czynienia z kolejnym typowym filmem świątecznym. Nic bardziej mylnego!

W kinematografii bardzo popularne swego czasu stały się filmy – głównie o zabarwieniu komediowym, romantycznym oraz (melo)dramatycznym – z gwiazdorską obsadą i typowo epizodyczną strukturą, bądź złożone z przeplatających się historii. Z jednej strony „Zakochany Paryż” i „Zakochany Nowy Jork”, z drugiej „Kobiety pragną bardziej”, „Walentynki”, „Sylwester w Nowym Jorku” czy „To właśnie miłość”. Jakoś tak się składa, że w wielu z nich to właśnie różne święta stają się tłem dla fabularnych perypetii bohaterów. Ta formuła stała się na tyle popularna, że poza amerykańskim mainstreamem zaczęły pojawiać się także lokalne produkcje tego typu w różnych częściach świata (włącznie z Polską i takim np. cyklem, jak „Listy do M.”). I o ile „Czekając na cud” oparty jest na podobnej strukturze narracyjnej, o tyle swoją tonacją odbiega nieco również od normy takich filmów.

czekając na cudWłaśnie nastrój i dość odważnie poprowadzone wątki zdają się tym, co czyni „Noel” produkcją aż tak oryginalną. Innymi słowy, jest to film ewidentnie mieszczący się w dobrze znanych kategoriach, takich jak właśnie choćby wspomniane kino świąteczne czy epizodyczna historia romantyczna, ale jednocześnie trochę się w każdej z tych „szuflad” wyróżniający. Za sprawdzonymi rozwiązaniami estetycznymi i narracyjnymi kryją się tu bowiem historie zadziwiająco oryginalne (jak na te konwencje) oraz zaskakująco… smutne.

Tak jest, „Czekając na cud” to nie kolejna cukierkowa opowiastka o miłości rozkwitającej w Boże Narodzenie, ani komedia omyłek zwieńczona jakimś spektakularnym sukcesem w Boże Narodzenie, ani nawet ukoronowana happy endem przypowieść o bożonarodzeniowej przemianie Scrooge’a czy innego grzesznika. Owszem, specyficzna atmosfera Świąt – wraz z ich „magią” i specyficznym ciepłem – jest tu wyraźnie odczuwalna, ale większość schematów została w filmie poddana kreatywnemu przepracowaniu. W efekcie, poprzez ciekawe pomysły narracyjne, twórcy pogrywają sobie od początku do końca z oczekiwaniami widza.

Wrażenie wspomnianego ciepła i „magii” Świąt, poza oczywiście tematyką, buduje już sama oprawa filmu. Na ścieżkę dźwiękową składają się głównie przyjemne, może nawet nieco ckliwe balladkowe utwory. Dominacja oświetlenia o ciepłej tonacji barwnej wraz z efektem bokeh należą do podstawowej palety środków stylistycznych stosowanych w bożonarodzeniowej estetyce. Zdjęcia obfitujące w bliskie kadry i nieprzesadnie dynamiczny montaż sprzyjają natomiast wywołaniu uczucia przytulności oraz intymności przeżyć bohaterów.

Podobnie jak w innych epizodycznych narracjach, tak i w „Czekając na cud” poszczególne wątki ukazują losy różnych bohaterów, przez co trudno tu mówić o jednym protagoniście. Widz może utożsamić się z kimś spośród kilku kluczowych postaci, wokół których krąży fabuła. Ich losy niekiedy splatają się w bardziej lub mniej intensywne węzły, co skutkuje wyobrażeniem jakiejś bliżej nieokreślonej mocy nadającej zdarzeniom uporządkowany, wyższy sens. To stąd właśnie kategoria cudu, pojawiająca się w polskim tytule filmu, a w amerykańskiej wersji – w haśle reklamowym towarzyszącym tytułowi („Cuda są bliżej, niż myślisz”).

Pozostając przy bohaterach warto zaznaczyć, że pomimo ogromnej różnorodności ich wątków, wspólnym mianownikiem są dramatyczne przeżycia każdego z nich. Tym, co łączy wszystkie postaci są po prostu pewne traumy, tragedie i nieprzepracowane dramaty, które zepchnęły życie każdej z nich niejako na boczne tory, albo przez które utkwiły w pułapce, w „martwym punkcie”.

Rose Collins (w tej roli fenomenalna Susan Sarandon) od lat rezygnowała z życia towarzyskiego, by opiekować się chorą matką. Nina Vasquez (równie dobra Penélope Cruz) żyje w związku z ukochanym, ale toksycznie zazdrosnym mężczyzną. Ów zazdrośnik, Mike Riley (świetnie zagrany przez Paula Walkera) zmaga się z własnymi demonami, gdy w jego życiu pojawia się tajemniczy Artie Venzuela (nie wykorzystujący niestety w pełni swojego talentu Alan Arkin). Jest także Jules Calvert (nieco ustępujący kunsztem gry aktorskiej bardziej doświadczonym kolegom Marcus Thomas), który w desperackiej pogoni za nostalgicznymi wspomnieniami Świąt z dzieciństwa gotów jest przekroczyć niejedną granicę.

Nawet wśród drugoplanowych ról, mimo znacznie ograniczonego dla nich czasu ekranowego, wskazać można kilka takich, które stanowiły pewne wyzwanie aktorskie, a któremu udało się sprostać obsadzonym aktorom. Pod tym względem szczególnie dobrze wypadają Nina Kay (jako Helen, otępiała matka Rose), John Doman (lekarz Helen, dr Matthew Baron) oraz Sonny Marinelli (policyjny partner Mike’a, Dennis). Gdzieś pomiędzy pierwszym a drugim planem lokuje się też genialna w swojej subtelności kreacja Robina Williamsa, wcielającego się w postać Charliego – księdza, który po kryzysie wiary porzucił posługę kapłańską.

Ciekawym smaczkiem dla części widzów może okazać się jeden z utworów muzycznych znajdujących się na ścieżce dźwiękowej „Czekając na cud”. Mianowicie, podczas napisów końcowych usłyszeć można wokalną wersję stworzonego na potrzeby filmu przewodniego motywu muzycznego, zatytułowanego „Winter Lights”. Otóż piosenkę tę wykonuje Adam Pascal, czyli odtwórca jednej z głównych ról w innym (młodszym o rok względem „Noel”) niebanalnym świątecznym filmie – „Rent”.

„Czekając na cud” potrafi rozbawić, ale przede wszystkim wzrusza. Nie ma tu jednak mowy o sztampie i bezrefleksyjnym powielaniu wzorców gatunkowych. Sposób poprowadzenia niektórych wątków jest na tyle oryginalny i przewrotny, że budowane w głowie interpretacje i intuicje w konfrontacji z faktycznym rozwojem wydarzeń owocować mogą niemałym zaskoczeniem sporej części widzów. Twisty fabularne wkomponowane są jednak zgrabnie w całą historię i wynikają z charakterystycznego dla kultury postmodernizmu pogrywania ze schematami fabularnymi. Reżyser „Noel”, Chaz Palminteri, wraz ze scenarzystą Davidem Hubbardem podjęli ryzyko, którego efekt zdecydowanie zasługuje na uwagę – zwłaszcza na uwagę tych osób, które szukając dobrego filmu na Gwiazdkę nie chcą znów sięgać po klasyki, a jednocześnie nie zamierzają zadowolić się kolejną banalną produkcją żerującą na świątecznej atmosferze.

ocena 8

 

Kamil Jędrasiak